Według oficjalnego komunikatu chodzi o zapewnienie Chińczykom gwarancji, że w przetargach będą uwzględniani na równych zasadach, by doprowadzili do znacznego spadku cen w ofertach, proponowanych przez firmy europejskie. W rezultacie ostatni odcinek metra w Warszawie mógłby zostać wykonany przez Chińczyków za cenę 2 mld 800 milionów złotych, a nie 6 miliardów, jak jest to obecnie w ofercie.
Drzewiecki chce Chińczyków, bo – jak mówi – udowodnili oni już, iż potrafią dobrze budować. Mianowicie oddali do użytku wiele obiektów i tysiące kilometrów autostrad o dobrej jakości i konkurencyjnych cenach, niespotykanych w Europie. Tyle, że – o czym minister nie wspomina, bo nie wie – natężenie ruchu kołowego w Chinach jest ździebko mniejsze niż nad Wisłą – nie ma np. tabunów tirów przewalających się przez miasta – i to co wytrzymuje „żółte standardy” niekoniecznie musi być dobre dla nas.
Wałęsa budował drugą Japonię, rząd Tuska – drugą Irlandię, po której pozostał tylko „irlandzki kac” dla wyborców Platformy.
Co zaś do tej zachwalanej taniości kosztów i jakości dróg. Czy ktoś zastanowił się dlaczego przed nami nikt nie wpadł import siły roboczej z Chin? Dlaczego Portugalia, gdy robiła Euro, czy ostatnio Austria i Szwajcaria nie wysyłały swoich negocjatorów do Pekinu, by lobbowali za tanimi robotnikami z Chin, kosztem pracy dla własnych obywateli? Powód najprostszy w świecie: tamci dbali o własne kraje, własne firmy i własny kapitał ludzki. Szanują też własne pieniądze, wystarczy pojechać i obejrzeć. Platforma zaś polski kapitał najchętniej wrzuciłaby do Wisły z przyczepionym ogromnym kamieniem, by nigdy nie wypłynął. {sidebar id=4}
A o jakości produktów „made in China” przekonuje najlepiej badziewie dostępne na każdym bazarze i supermarkecie, w tym to zawierające składniki trujące. Ciekawe więc, czy Schetyna bądź Drzewiecki, tak optujący za importem „żółtej rasy”, mają u siebie w domach chińską armaturę z Castoramy, czy chińską terrakotę? Zakładam się, że nie!
Paweł Konik