Miało być dobrze, a wyszła żenada. Ze słabiutką Słowenią nasze „orły” w pierwszym meczu eliminacji do mistrzostw świata, zremisowały zaledwie jeden do jednego po słabiutkiej grze.
Przed meczem balon piłkarskiej propagandy sukcesu został napompowany do granic wytrzymałości. Mamy nową drużynę, świeżych graczy, więc przeciwnikowi dokopiemy, że hej. Wyszło, że Słoweńcy o mały włos nie dokopali nam, a na murawę wybiegli przeważnie nasi „emeryci” z Krzynówkiem na czele…
„Cudotwórca Leo” jednak tryskał po meczu optymizmem: "- Jesteśmy bardzo zawiedzeni dzisiejszym wynikiem. Straciliśmy bardzo cenne punkty, ale nie uważam, żeby stała się tragedia. Musimy grać dalej i przygotowywać się do kolejnych spotkań”.
Optymizm rzecz cenna, ale najbardziej „zwiozła mnie” inna „złota myśl" selekcjonera, czyli to, że sukcesem było, że dobrze zagraliśmy przez 30 minut: „- Trzymaliśmy ich w środku pola i realizowaliśmy założenia.” – podkreślił.
Doprawdy, nie wiem śmiać się czy płakać. W dzisiejszym futbolu, by wygrać nie wystarczy grać dobrze przez 30 minut. Trzeba to robić przez minut 90, albo i dłużej. Prawda jednak jest taka, że nasi piłkarze mają siłę na niecałą pierwszą połowę meczu, co wykazały m.in. ostatnie Mistrzostwa Europy. Nie może być jednak inaczej, jeśli grający za granicą najczęściej grzeją ławy w swoich klubach… A poza tym nie ma motywacji, pieniądze i tak dostaną bez względu na grę.
I tylko my – kibice – wciąż się łudzimy, że pokażą klasę. Cudu jednak nie będzie, bo nie ma materiału. I to jest jedyne, ale dość wątłe, tłumaczenie dla „Leo”…
W tym roku obchodzimy okrągłą rocznicę „zatrzymania Anglii” na Wembley przez drużynę Kazimierza Górskiego. Łza się w oku kręci. Ci piłkarze o epokę wyprzedzili ówczesny futbol i gdyby otwarte były granice zrobiliby furorę w najlepszych klubach świata. Ich następcy cieszą się, jeśli w klubowych rozgrywkach pokonają grającą treningowo Barcelonę. A w eliminacjach do mistrzostwa świata ze obawą mówimy teraz o spotkaniu z San Marino.
Ot, znak czasów.
Paweł Konik