Gol Andresa Iniesty w dogrywce rozstrzygnął losy finału. Emocji było więcej niż dobrej gry
Korespondencja z Johannesburga
Puchar Świata jedzie tam, gdzie w ostatnich latach biło serce futbolu. Rzadko się zdarzają rozstrzygnięcia tak sprawiedliwe.
Mistrzowie Europy z 2008 roku są mistrzami świata. Puchar pierwszy podniósł kapitan Iker Casillas, jeden z bohaterów finału, kilka razy zatrzymujący holenderskie ataki, ale ten sukces Hiszpanii będzie się przede wszystkim kojarzył z Barceloną. Dzięki finałowej bramce Andresa Iniesty cztery minuty przed końcem dogrywki, podaniu Cesca Fabregasa, piłkarza Arsenalu, ale wychowanego w barcelońskiej szkole futbolu, i dzięki wierności efektownej grze.
Holandia zamieniła finał w brutalną walkę, kończyła mecz w dziesiątkę po czerwonej kartce dla Johna Heitingi, zostawiła złe wrażenie, zwłaszcza jak na drużynę, która się tak samo mocno kojarzy z marzycielskim podejściem do gry jak Hiszpania.
Finałowy wieczór był pełen nieprzewidzianych zdarzeń. Nelson Mandela, nieobecny na ceremonii otwarcia, zjawił się na krótko na stadionie Soccer City, mimo że jego rodzina narzekała, iż FIFA wywiera na niego niepotrzebną presję. Przed meczem na murawę wtargnął kibic i zatrzymano go w ostatniej chwili, nie zdążył sięgnąć po puchar. Potem policja złapała kolejnych dwóch. Wygwizdano szefa FIFA Seppa Blattera, gwizdy słychać było także podczas meczu, gdy Holendrzy nie chcieli zrezygnować ze swojej zachowawczej taktyki.
Tak skończył się pierwszy mundial w Afryce. Turniej, w którym często ciekawsze rzeczy działy się poza stadionami niż na nich. Fascynująca podróż, z wieloma problemami po drodze, korkami, kradzieżami, ale nie do zapomnienia.
To się Afryce należało. Tylko futbol nie zawsze stał na wysokim poziomie, ale tak zwykle jest z mundialami w egzotycznych miejscach.
Za cztery lata piłkarze spotkają się w Brazylii, a teraz wszystkie światła można skierować na polsko-ukraińskie Euro 2012.