Kiedy podejmowałem z upoważnienia sejmu misję tworzenia, a potem kierowania rządem Rzeczypospolitej, rządem wyłonionym przez pierwszy sejm po półwieku w Polsce pochodzącym z wolnych wyborów, miałem poczucie i przeczucie ogromnych, prawie niewyobrażalnych trudności, które z tą misją są związane. Ale muszę powiedzieć, że dzisiaj w perspektywie tego, co po latach wiem o tamtym czasie, to muszę przyznać, że te niewyobrażalne wówczas w moim przekonaniu trudności, i tak przekraczały moją wyobraźnię. Co nie znaczy, że gdybym wiedział wtedy to, co wiem dzisiaj, to bym się tej misji nie podjął. Nawet wiedząc, mając pełną świadomość, że jest to misja straceńcza. (…)
Tę misję przyjąłem, zdając sobie sprawę ze wszystkich związanych z nią trudności. Wiem, że nasi przeciwnicy mieli wówczas wystarczające możliwości i siły, aby do powołania tego rządu nie dopuścić. Mimo to rząd powstał. Pytanie, które dzisiaj trzeba postawić: dlaczego nam na to pozwolono? Oczywiście, był taki moment pewnego rozgardiaszu po stronie spadkobierców PRL-u i „okrągłego stołu”. Był taki moment pewnego zachwiania, pewnej niepewności zaraz po wyborach. Ale przecież nie to było decydujące. Mieli świadomość własnej siły. Myślę, że mieli nawet świadomość nadmierną. Byli przekonani, że ten rząd po paru tygodniach, a najdalej po paru miesiącach po prostu sam zakończy sromotnie swoją misję, bo nie podoła stojącym przed nim trudnościom. Stąd mieliśmy pewien luksus podejmując tą misję. Wówczas miałem przekonanie, że jeżeli ta misja ma nam się powieść, jeżeli mamy wykorzystać tą minimalną, niewielką, ale istniejącą szansę, to po naszej stronie jest tylko jeden argument. Argument prawdy i rzetelności. Argument, z którym trzeba dotrzeć do zwykłego Polaka, do zwykłego obywatela, do narodu. Dlatego zupełnie świadomie mając przekonanie, że podjęcie działań w konwencji tradycyjnie rozumianej gry politycznej nie stworzy nam korzystnego pola do starcia z przeciwnikiem.
Zupełnie świadomie przyjąłem pozycję pewnego wyzwania, pewnego jawnego powiedzenia naszym przeciwnikom, że wkraczamy oto nieubłaganie w konfrontację, w której albo „oni” albo „my”. Albo to ci spadkobiercy nomenklatury PRL-u i ich sojusznicy kilkunastu już wtedy rządów „okrągłego stołu”, albo naród, albo my, albo tradycja rzeczywiście Polski niepodległej wygra w tym starciu.
Dlatego w pierwszym wystąpieniu programowym przed Sejmem Rzeczypospolitej wyraźnie powiedziałem: oto kończy się tego dnia polityka „okrągłego stołu”. Od tego momentu odrzucamy te założenia, te tradycje. Walka, którą przyszło nam stoczyć, a trzeba te 6 miesięcy widzieć w kategoriach nieubłaganej walki, była z nami prowadzona przede wszystkim na froncie medialnym. Gdyby zebrać te wszystkie obelgi, wyzwiska, drwiny, pomówienia, które spadły na mnie i na ludzi, którzy razem ze mną podjęli to wyzwanie, to powstała by prawdopodobnie spora biblioteka. Ale to okazało się za mało. To okazało się nieskuteczne.
Nasze założenie, że prawda przekazywana społeczeństwu nie przez oświadczenia rządu, ale przez jego działania okazała się jednak w tym starciu silniejsza. W ciągu tych paru miesięcy zdołaliśmy opanować kryzys finansów publicznych, skonsolidować i przygotować budżet, odwrócić negatywne trendy w polskiej gospodarce, rozpocząć proces wzrostu po upadku w ciągu minionych dwóch lat tej gospodarki, zbilansować obroty z zagranicą, podjąć pierwsze kroki w celu przywrócenia w Polsce elementarnego poczucia bezpieczeństwa obywateli. To stanowiło wyzwanie, to był dla naszych przeciwników alarm i wtedy przeszli na następny etap. (…) Rozpoczęto organizowanie przeciwko nam gniewu obywateli. Gniewu środowisk pracowniczych. Ruszyła przeciw rządowi wielka manifestacja, w której niesiono trumnę dla premiera. Ale muszę powiedzieć, że jak wspominam tamten czas i patrzę na niego z perspektywy następnych rządów i mam przed oczami te sceny sprzed gmachu, sprzed siedziby rady ministrów, zarządów kolejnych premierów i z SLD i niestety także z AWS-u, widzę przed sobą te sceny zabarykadowanej siedziby premiera, kordonów policji, które chronią ten gmach przed manifestantami, to odczuwam wielką, nie ukrywam, satysfakcję (…). Jest to taka satysfakcja pamięci, że był taki rząd i był taki premier, który od manifestantów, przychodzących ze swoimi postulatami, nawet bardzo gwałtownie wyrażanymi, nie osłaniał się kordonem policji. Nie stawiał zasieków z drutów kolczastych czy zapór. Był taki premier, który wyszedł na ulicę do manifestantów, żeby zaproponować im spokojne rzeczowe rozmowy.
(…) Zrobiłem to nie dlatego, że należę do ludzi szczególnie odważnych. Brawury bardzo nie lubię. Zrobiłem to, nie dlatego, żebym uważał, że jestem jakimś szczególnym szczęściarzem losu i jest nade mną szczególna tego losu czy opatrzności opieka. Jeżeli wyszedłem wtedy na ulice, miałem tylko jedna trudność: żeby przekonać oficerów mojej ochrony, aby mnie samego na tą ulice wypuszczono, to zrobiłem to po prostu dlatego, że znam polskich robotników. I wiedziałem, że mi włos z głowy nie spadnie. Na tej zasadzie działał ten rząd, którym kierowałem. I okazało się, że nie można go, nawet przy ogromnych wysiłkach organizacyjnych, manipulacjach, zabiegach medialnego szczucia w najtrudniejszej, bo wtedy taka była, ekonomicznej sytuacji, nie można tego rządu, jak by to powiedzieć, siłą protestu społecznego ob
alić. I wówczas nastąpił ten ostatni, już szczytowy moment (…) lustracja była tylko epizodem. Co więcej, był to epizod w pewien sposób uprzedzający nasze działanie. Myśmy mieli przygotowane rozstrzygnięcia dotyczące tej sprawy. Zapewne, jak dzisiaj je widzę, nie najlepsze. Byłem wtedy człowiekiem na tyle naiwnym, że wyobrażałem sobie, że można przeprowadzić tą trudną, ale niezbędną, absolutnie niezbędną operację, oszczędzający tym, skądinąd, może nie zasługującym na to ludziom, zbędnych cierpień, zbędnego dyskomfortu, żeby przeprowadzić ją tak, aby umożliwiła jednocześnie zabezpieczenie życia publicznego, najwyższych państwowych stanowisk, przed tego typu kandydaturami. Z drugiej strony, aby jednak ujawniając maksimum prawdy, oszczędzać po prostu ludzi, którzy często istotnie, ulegali wtedy słabości charakteru, ale czasami wobec obiektywnych trudnych warunków. Tak chcieliśmy to zrobić.
Uchwała sejmu przyspieszyła rozwiązanie. Nie można było odmówić jej wykonania. Ten rząd był powołany wolą sejmu. I zwłaszcza w takiej sprawie, przy całej – powiedziałbymoryginalności, czy nawet egzotyczności tej uchwały – nie można się było uchylić od jej wykonania. Przeprowadziliśmy tylko racjonalną, jak się wydawało, jej korektę. Aby nie przesądzać, bo nikt z nas nie był uprawniony, czy materiały, które przekazujemy do wiadomości sejmu, są do końca rzeczywiście autentyczne. Żeby to nie była nasza ocena zaproponowaliśmy weryfikację przez obiektywny, quasi-sądowy organ. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Druga strona uznała, że to jest ostatni moment, ostatni moment, kiedy można się przeciwko groźbie, śmiertelnej groźbie sukcesu tego rządu, zabezpieczyć. (…) chodziło o stworzenie klimatu, który usprawiedliwiłby tą „nocną zmianę”.
Jeżeli wracam myślą do tamtej sytuacji, to z jednego jestem, szczerze powiem, dumny: że w tym zupełnie improwizowanym przemówieniu powiedziałem, że w tym głosowaniu w sejmie będzie się rozstrzygał problem ”Czyja będzie Polska” . Tak było. Ci, którzy wtedy podnieśli ręce za albo przeciw, przyjęli odpowiedzialność, za to co w Polsce się działo przez następnych kilkanaście lat i od tej odpowiedzialności moralnej za podniesioną rękę nikt się nie będzie mógł przed historią uchylić.
Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych w rządzie Jana Olszewskiego:
my bezsilni i skazani na RRL-bis, ale po 4 czerwca 1992 roku było już jasne, że do programu tego nie ma powrotu i że jest tylko kwestią czasu, gdy Polacy odbudują niepodległość. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że wówczas (…) 4 czerwca 1992, z zwłaszcza nocą 4 czerwca 1992 roku, mało kto w to wierzył. Prezydent skupił wokół siebie koalicję strachu przed lustracją. I obalił rząd. Po nocnym zamachu stanu i gigantycznej kampanii kłamstw i oszczerstw, którą porównać można tylko do dawnych sowieckich seansów nienawiści, przyszły przegrane wybory 1993 roku. A następnie lata afer i korupcji. Trzeba jasno powiedzieć, że obóz patriotyczny nie przetrwałby, nie byłby zdolny do odrodzenia, gdyby nie zakorzenienie w myśli katolickiej, gdyby nie stanowisko ludzi Kościoła, a przede wszystkim nie gigantyczna praca Ojca Tadeusz Rydzyka i zbudowanych przezeń mediów: Radia Maryja, Telewizji Trwam i Naszego Dziennika. A trzeba pamiętać, co nie dla wszystkich było wtedy publicznie znane, że ludzie Kościoła znajdowali się wówczas pod olbrzymia presją, gdyż jak wynika z dokumentów, w obozie władzy nie tylko potępiano tą przychylność Kościoła dla tych którzy słusznie domagali się sprawiedliwości i dla związku Kościoła z obozem patriotycznym, ale nawet rozważano uwarunkowanie podpisania konkordatu ze zmianą tego stanowiska Kościoła. Trzeba to zdecydowanie podkreślić, gdyż w przeszłości w historii Polski było różnie. Dziś nowoczesny polski obóz patriotyczny zbudowany jest na myśli katolickiej, na nauce społecznej Kościoła i dlatego jest jedyną realną alternatywą obozu postkomunistycznego.
W czerwcu 1992 roku wszystkie te dylematy skupiły się wokół jednego pytania i jednego problemu: czy uda się przeprowadzić lustrację? Lustracja jest tu symbolem, ale też realnym warunkiem niepodległości, bo jej przeprowadzenie decyduje o kadrach państwowych, a więc w istocie o bezpieczeństwie, a nawet zdolności państwa do samodzielnego działania. Lustracja ma oczywiści aspekt moralny, kulturowy, a nawet religijny. I wszystkie one musza być uwzględnione, ale jeżeli zapomni się o bezpieczeństwie państwa, to grozi tym, że przekształci się ten proces w parodię lub pustą gadaninę.
(…)Już zapowiadając lustrację podczas konferencji prasowej w styczniu 1992r. zaraz po objęciu funkcji ministra spraw wewnętrznych, podkreślałem, że jej celem nie jest zemsta, lecz oczyszczenie aparatu władzy. W marcu 1992 r. powstał projekt nowelizacji ustawy o tajemnicy państwowej, który zakładał powołanie komisji selekcjonującej kadry z punktu widzenia lojalności, rękojmi lojalności wobec państwa polskiego. Była to w istocie ustawa lustracyjna pozwalająca wyeliminować współpracowników i funkcjonariuszy bezpieki. W komisji sejmowej ustawa ta została złożona w maju 1992r. Zresztą w ówczesnym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych przygotowano także, na wzór rozwiązań czeskich, ustawę lustracyjną dekomunizacyjną. Podobnie jak w Czechach, zakładała ona, iż warunkiem obejmowania stanowisk w administracji państwowej będzie uzyskanie zaświadczenia, iż nie pełniło się kierowniczych funkcji w aparacie komunistycznym, ani też, że nie było się funkcjonariuszem lub tajnym funkcjonariuszem bezpieki. Nazwiska ludzi aparatu komunistycznego publikowała wówczas szeroko prasa obu tych krajów. I w Czechach i w Niemczech. Takie rozwiązania przyjęli wówczas, jak już mówiłem, zarówno Czesi jaki i Niemcy. Mało już kto wie, że analogiczny projekt przyjął wówczas Senat Rzeczyposoplitej w lipcu 1992 roku, w miesiąc po upadku uchwały lustracyjnej, a sprawozdawcą tego projektu był wówczas senator Zbigniew Romaszewski. Przypominam te historyczne już szczegóły głównie dlatego, że po dziś dzień próbuje się zarzucić, że nie przygotowywałem wówczas ustawowych rozwiązań lustracyjnych. Jest to oczywista nieprawda. Jeden z często powracających pseudo-argumentów, który miał uspokoić sumienie i usprawiedliwić w oczach opinii publicznej ludzi koalicji strachu.
Prawda bowiem o uchwale lustracyjnej, ta prawda szczegółu, ta prawda historycznego konkretu, która nie zawsze znajduje uogólnienie w tezach politycznych, a więc ta prawda szczegółu i historycznego konkretu jest taka, że uchwała lustracyjna mogła zostać przyjęta 28 maja 1992 roku przez ówczesny sejm, tylko dlatego, że ówczesna lewica postkomunistyczna wyszła z sali na przyjęcie urządzane przez jednego z zachodnich dygnitarzy. A członkowie Unii Demokratycznej czuli się zupełnie zdezorientowani projektem wniesionym przez posłów Lecha Pruchno–Wróblewskiego i Korwina Mikke. Dezorientacja była tak wielka, że jeden z liderów Unii, ówczesny poseł, pan Jerzy Ciemniewski, publicznie złożył mandat poselski, stwierdzając, iż nie chce być członkiem takiego Sejmu, który uchwala lustrację. Reszta próbowała zerwać kworum. Tylko nieliczni usiłowali przedłużyć dyskusję, czy to wnosząc o rozszerzenie uchwały czy ot domagając się przesłania jej do komisji. Ostatecznie uchwała została przyjęta w sytuacji, gdy liczba głosujących zaledwie o trzy osoby przekraczała niezbędne kworum.
(…) Uchwała nakazywała ministrowi sprawa wewnętrznych do 6 czerwca 1992 roku przekazać Sejmowi listy współpracowników UB i SB spośród posłów, senatorów i wyższych urzędników państwowych. W późniejszym terminie lustrowani mieli być członkowie samorządu terytorialnego oraz sędziowie, prokuratorzy i adwokaci. Chcę podkreślić, bo mało kto w dzisiejszych czasach już to pamięta. Adwokaci znaleźli się w uchwale na skutek ich własnego stanowiska i ich własnej prośby. Rada Adwokacka przyjęła specjalną uchwałę, którą przedstawiono ówczesnemu ministrowi spraw wewnętrznych, iż nie chcą żyć w takim państwie, w którym adwokaci nie będą zlustrowani. Takie było stanowisko rzeczywistej ówczesnej elity narodu. Uchwałę zrealizowałem dwa dni przed terminem, obawiając się, a było to jasne już wówczas, że słusznie, iż w przeciwnym razie nie będzie to wogóle możliwe. Wszystko działo się w szczególnej atmosferze zdeterminowanej narastającą presją sił postkomunistycznych na obalenie rządu. Przyczyną był jawnie niepodległościowy charakter polityki rządu Jana Olszewskiego. Sukcesy gospodarcze, stabilizacja sytuacji społecznej i podjęcie aktywnej polityki zagranicznej otwierającej Polskę na sojusz ze Stanami Zjednoczonymi i z NATO.”
stać wówczas obalony, ale przywództwo społeczne z Wałęsą, Mazowieckim, Geremkiem, Kuroniem i innymi zrobiło naprawdę wiele, żeby do tego nie doszło. Gdy wyborcy odrzucili listę krajową i powstała szansa na wyrównanie stanu posiadania komunistów i Solidarności w sejmie, przywództwo Solidarności zadbało, żeby te utracone szanse komunistom przywrócić. Dzięki zmowie Solidarności z komunistami możliwy był wybór Jaruzelskiego na prezydenta, przetrwanie Służb Bezpieczeństwa i Wojskowej Służby Wewnętrznej oraz rozkradzenie majątku narodowego. Dzięki mitowi III Rzeczyposoplitej agentura skutecznie wmawiała społeczeństwu, że jej, właśnie tej agentury w ogóle nie ma, że najważniejsze decyzje państwowe, były podejmowane bez jej udziału, że Polska jest suwerenna, że Jaruzelski z Kiszczakiem wręczali Mazowieckiemu czarodziejską różdżkę, której dotknięcie zmieniło sowiecką kolonię w państwo demokratyczne i niepodległe.