Historia setek tysięcy Polaków deportowanych na Syberię przez komunistów rosyjskich woła o pamięć. W siedzibie stowarzyszenia „Odra-Niemen” swoje losy sprzed 80 laty opowiadali świadkowie historii. Ryszard Janosz i Roman Janik to wiceprezesi wrocławskiego oddziału Związku Sybiraków.
– Musimy sobie zdać sprawę, że zesłania rozpoczęły się jeszcze w czasach walki z caratem, od konfederacji barskiej, kiedy na Sybir wywieziono kilkudziesięciu Polaków. Później w czasie II wojny światowej Stalin chciał wyniszczyć Polaków i dlatego bardzo szybko za jego specjalnym rozkazem sporządzano listy do wywózek, które organizowało NKWD. To była wielka logistyczna operacja – opowiadał Ryszard Janosz.
Przygotowania do niej rozpoczęły się zaraz po wybuchu wojny i trwały kilka miesięcy. 10 lutego 1940 roku rozpoczęto transporty, w międzyczasie szykując miejsca zsyłki na dalekich terenach Związku Radzieckiego. Opróżniano więzienia i obozy pracy ze zbrodniarzy, by umieścić w nich Polaków.
– My trafiliśmy do baraków, w których robactwo, wszy pchły zostały jeszcze po rosyjskich bandytach. Teren był ogrodzony, zabudowany wieżyczkami strażniczymi – przypominał sobie p. Ryszard.
W pierwszej turze wywózek na Sybir trafiło ponad 300 tysięcy Polaków przewiezionych w bydlęcych wagonach. Następne trzy transporty odbywały się co kilka miesięcy. Z badań i szacunków wynika, że cztery masowe deportacje na Syberię objęły ponad milion osób.
Sybiracy na własnej skórze odczuli nienawiść Rosjan do Polaków.
Roman Janik miał niespełna 10 lat, kiedy do jego domu zapukali funkcjonariusze NKWD. To był 10 lutego 1940 roku, czyli pierwszy transport.
– Z niedzieli na poniedziałek wszyscy spokojnie spali. Raptem słyszymy walenie w drzwi. Jest zima. Na dworze temperatura – 20 stopni Celsjusza. Wpadła trójka białoruskich policjantów do mieszkania. Wszyscy się zerwali. Chaos, krzyk, płacz. Dali nam godzinę na spakowanie. Zaczęliśmy się ubierać w co się tylko dało. Aby jak najwięcej na siebie założyć. Szkoda, że butów mogliśmy wziąć tylko jedną parę – wspomina 91-latek.
W bydlęcym wagonie jechał przez tydzień. Jedni płakali, inni lamentowali, jeszcze inni się modlili, kolejni klęli. Nikt nie wiedział, gdzie zmierzają. Kobiety odgrodziły przestrzeń prześcieradłem, żeby można było się załatwiać w jako takiej intymności.
– Po pewnym czasie pociąg się zatrzymywał w szczerym polu, drzwi otwierały się z pytaniem: czy jest jakiś zmarły. Jechaliśmy w brudzie i smrodzie. Wszystko zamarzło. Nie mieliśmy się jak umyć. Wielu ludzi nie wytrzymywało psychicznie. Nie dostawaliśmy jedzenia – mówi p. Roman.
Kiedy tory się skończyły, przerzucono Polaków na sanie, które ciągnęły konie. I kolejny tydzień w podróży przez puszcze i bagna.
– Tam do dzisiaj nie ma dróg. Jak zamarzają te bagna, to można tylko sańmi przejechać. Nocami nas wpędzano do jakichś pomieszczeń, spaliśmy na słomie albo na podłodze, a potem przez cały dzień jechaliśmy. Kiedy w końcu dojechaliśmy, zobaczyliśmy baraki, budki strażnicze i bramę. Kiedy weszliśmy do środka usiedliśmy na podłogę i zdaliśmy sobie sprawę, że nigdzie już nie wrócimy. Tu poumieramy – opisuje Sybirak.
A w barakach 10-latek i jego młodsze siostry spotkały się ze wszystkim niewidocznym, co może człowieka gryźć – wszy, pchły, karaluchy, prusaki. Mydła nie widzieli na oczy. Nie myli się prawie miesiąc. Kiedy w końcu dano im do dyspozycji balię wody, była to dla nich ogromna ulga.
Pomieszczenia do codziennego funkcjonowania stały zupełnie puste. Podłoga, okna i zimny piec. Ojciec Romana przehandlował oficerski pasek za drewno, narzędzia i gwoździe. Dzięki temu zbił rodzinie prycze. Nie musieli spać na podłodze.
– Trzeba było się z szybko z tego otrząsnąć. Polak jak się uprze, to da radę. Mimo, że dowiedzieliśmy, iż bez wyroku mamy 20 lat tam przebywać, nie załamaliśmy się – stwierdza R. Janik.
Życie na Syberii było trudne. Surowe warunki (30 stopni mrozu), ciężka praca przy wycince tajgi, skromne racje żywnościowe. Jak pracowałeś – dostawałeś zupę i chleb. Nie widziano masła, jajek, czy tłuszczu. Polacy żywili się tym, co dał las – pokrzywami, lebiodą, skrzypem i grzybami. Choć z tymi ostatnimi bywały kłopoty, część Sybiraków się zatruwała i umierała.
A w ogóle śmierć dotknęła wielu, choć z rodziny Romana Janika nie przetrwała tylko babcia. Ale w innych familiach ludzie byli nieprzystosowani do życia w nędzy i wykańczał ich ten okrutny tryb życia.
– Najbliższy komin fabryki stał 500 km od nas, a przed nim nieprzebyty las. Prawdziwa gęsta pierwotna puszcza. Hartowaliśmy się tam. A gdy okazało się, że jesteśmy wolni, nawet nie mieliśmy żadnego dokumentu – mówi p. Roman, który na wygnaniu spędził ostatecznie 6 lat.
W marcu 1945 roku przyjechał na Dworzec Świebodzki we Wrocławia. Wysiadł i rozpoczął jako nastolatek nowe życie, które, jak się okazało, wcale nie było takie przyjemne. Sybiracy byli wykluczeni z życia społecznego. PRL uważał ich za wrogów ustroju. Nie mogli znaleźć pracy, a nawet dostać się do wojska.
– Dzisiaj wiem, że przeżyliśmy dzięki uporowi, modlitwie. Mama mówiła: trochę się pomodlić i nie płakać. Musimy wytrzymać – podsumowuje 91-latek.