Kilka lat temu „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita” zarzuciły Janowi Kobylańskiemu, polonijnemu milionerowi z Urugwaju, że podczas drugiej wojny światowej kolaborował z hitlerowcami. Efektem tych publikacji było wszczęcie przez Instytut Pamięci Narodowej postępowania sprawdzającego ws. domniemanego zadenuncjowania Niemcom przez Kobylańskiego żydowskiej rodziny w czasie wojny. Dowodów przeciwko biznesmenowi nie znaleziono.
Umorzenie postępowania przez IPN nie położyło jednak kresu atakom na związanego z Radiem Maryja byłego konsula honorowego RP w Urugwaju. Czy zatem nagonka na prezesa Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych Ameryki Łacińskiej nie ma drugiego dna?
O Kobylańskim mówi się, że jest „sponsorem Radia Maryja”. Ile jest w tym prawdy nie wiem, nie mam wglądu w stosowne przelewy bankowe. Gdyby jednak tak rzeczywiście było, to jesteśmy -jak to się mówi- w domu. Rozgłośnia redemptorystów nie od dziś jest solą w oku „elyty”. By pokazać z jakim zacietrzewieniem atakuje się katolickie radio przypomnę tylko wyczyny Jerzego Morawskiego, autora wyemitowanego parę lat temu „dokumentu” w TVP pt. „Imperium ojca Rydzyka” z helikopterem i „dilerkami” dźwigającymi reklamówki pełne obcej waluty w tle. Albo wytyczne, jakie dawała swego czasu „Wyborcza” piórem Rafała Zakrzewskiego: „Każdy mur ma swoją wytrzymałość. Uderzajmy wspólnie – choćby delikatnie – a na pewno zacznie się kruszyć. I może w końcu doczekamy się Radia Maryja bez ojca Rydzyka”.
Dziś (co za zbieg okoliczności!) i Jerzy Morawski i naczelny „GW” Adam Michnik zasiedli na ławie oskarżonych w procesie wytoczonym o zniesławienie przez Jana Kobylańskiego. Mówi się, że to proces jakiego nie było, bo Kobylański pozwał aż 19 osób, w tym dziennikarzy, reporterów, publicystów i dyplomatów; a wśród nich – obok wyżej wymienionych- Jerzego Baczyńskiego, naczelnego „Polityki”, byłego naczelnego „Rzeczpospolitej” Grzegorza Gaudena, Tomasza Wróblewskiego, byłego naczelnego „Newsweeka”, byłego wiceszefa MSZ Ryszarda Schnepfa, dziś ambasadora w Madrycie, byłego ambasadora w Urugwaju Jarosława Gugałę z telewizji Polsat, publicystę „Gazety Wyborczej” Mikołaja Lizuta.
– Cztery lata temu wydawało mi się, że wytoczenie jednej sprawy karnej zamiast 16 czy 20 cywilnych będzie skuteczniejsze. Pomyliłem się - mówi Andrzej Lew-Mirski reprezentujący Kobylańskiego. – Nie spotkałem się z tego typu procesem, ale wykonałem benedyktyńską pracę. Przejrzałem ok. 2 tys. artykułów, audycji radiowych i telewizyjnych na temat Jana Kobylańskiego. To mój wkład do historii prywatnych aktów oskarżenia. – Jeden cel przyświecał oskarżonym, aby przedstawić Jana Kobylańskiego jako szpiega, denuncjatora, fałszerza, cudzołożnika, oszusta, obozowego feldfebla, łapówkarza, megalomana, latynoskiego kacyka, niekompetentnego mitomana- punktuje Lew-Mirski. – Oni Kobylańskiego nienawidzą. Dokonali na nim samosądu. Kto wiedział o Kobylańskim, zanim pan Lizut objawił światu, że taka osoba istnieje? Ci wszyscy ludzie chcą spektaklu i spektakl będzie- podsumowuje adwokat.
I spektakl już jest, kto był na procesie ten wie. Stawili się prawie wszyscy pozwani poza nielicznymi wyjątkami, m.in. Ryszarda Schnepfa i jego żony Doroty -Wysockiej Schnepf . Prywatny akt oskarżenia Lwa - Mirskiego to 82 strony zapisane maczkiem, których treść nie wiedzieć czemu rozbawiła oskarżonych. Rechotali w czasie jego odczytywania w szczególności wtedy, gdy mecenas Lew- Mirski przywoływał tytuły ich publikacji. Towarzystwo śmiało się, porozumiewawczo na siebie spoglądając i półgłosem komentując. Sędzia prowadzący sprawę Robert Żak zwracał im uwagę, grożąc usunięciem z sali.
Bardzo szkoda, że sędzia nie pozwolił na nagrywanie i filmowanie procesu. Były też problemy z wejściem na salę publiczności, którą wpuszczono na salę rozpraw dopiero po dwóch godzinach i to na wyraźne żądanie pełnomocnika Jana Kobylańskiego. Gdyby cała rozprawa odbywała się przy drzwiach otwartych możnaby sobie wyrobić przynajmniej pogląd, co sobą reprezentuje ten „kwiat” dziennikarstwa, funkcjonujący od lat na zasadzie nienaruszalnych „świętych krów”, któremu Kobylański (ku świętemu oburzeniu „GW” !) ośmielił się wytoczyć proces. A ów „kwiat” zachowywał się po szczeniacku zasłaniając się nagłym zanikiem pamięci, no bo jak inaczej interpretować żądanie strony pozwanej przedstawienia oryginalnych publikacji, w których ukazały się artykuły szkalujące Jana Kobylańskiego, a które przecież ci rycerze czwartej władzy sami spłodzili. Jakich jednak przeszkód się nie wynajdzie, by opóźnić i utrudnić proces. No ale jeśli już się podstawia nogę powodowi, nie mówiąc o gremialnym stawieniu się tuzów czwartej władzy w sądzie, to może gdzie nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo o co chodzi?
Jan Kobylański domaga się 1,9 mln zł zadośćuczynienia. Jego pełnomocnik mecenas Andrzej Lew – Mirski zapowiada, że jeśli wygra 1,9 mln zł zadośćuczynienia, którego żąda od oskarżonych, przeznaczy na PCK lub TV Trwam.
Rita Żebrowska