Twórca Konfederacji Polski Niepodległej Leszek Moczulski jest "kłamcą lustracyjnym". Taki wyrok Sądu Lustracyjnego utrzymał ostatecznie Sąd Najwyższy. Oznacza to, że Moczulski, TW "Lech" na tzw.liście Macierewicza, nie może przez 10 lat pełnić funkcji publicznych.
Trzyosobowy skład SN oddalił kasację adwokata Moczulskiego, który chciał stwierdzenia, że nie był on agentem SB i uchylenia wyroku nieistniejącego już Sądu Lustracyjnego. W 2006 r. orzekł on prawomocnie, że Moczulski zataił w oświadczeniu lustracyjnym, iż od 1969 do 1977 r. był tajnym i świadomym współpracownikiem SB o kryptonimie "Lech".
W 2001 r. Sąd Lustracyjny I instancji uznał, że oświadczenie Moczulskiego o braku związków z SB jest prawdziwe, bo nawet jeśli doszło do współpracy, to była ona pozorna. W 2002 r. sąd II instancji uchylił jednak ten wyrok. W 2005 r. sąd I instancji uznał b. lidera KPN za kłamcę lustracyjnego, przyjmując, że od 1969 do 1977 r. "metodycznie współpracował" z SB. Według sądu, jako TW "Lech" informował SB m.in. o kolegach z tygodnika "Stolica", o przedwojennym generale WP Romanie Abrahamie i opozycji, a za przekazywane informacje był wynagradzany. Sąd podkreślił, że Moczulski przeszedł do opozycji w 1977 r.
Sąd odrzucił tezę Moczulskiego, że jego akta SB sfałszowała w 1984 r., by go skompromitować na żądanie władz ZSRR – czemu przeczy "logiczny i spójny układ akt sprawy", którą zajmowali się czterej oficerowie prowadzący. Moczulski – który odwołał się do II instancji – twierdził, że spotkania z SB były faktycznie przesłuchaniami, podczas których odmawiał odpowiedzi na pytania.
W 2006 r. wyrok utrzymał sąd II instancji, uznając, że współpraca Moczulskiego nie była pozorna, a jego kontakty z SB "wyczerpały wszelkie przesłanki tajnej i świadomej współpracy". Sąd ujawnił, że w 1977 r. SB zorientowała się, że "nie jest on w pełni lojalny wobec niej" – wtedy zaczęto go rozpracowywać.
Obrońca mec. Paweł Rybiński w kasacji do SN domagał się pełnego oczyszczenia Moczulskiego, umorzenia jego sprawy lub też jej zwrotu do I instancji. Dowodził, że sądy popełniły "rażące błędy", a zeznania esbeków były "kłamliwe". Za oddaleniem kasacji był prokurator pionu lustracyjnego IPN.
SN uznał, że sądy nie popełniły błędów, które uzasadniałyby uchylenie prawomocnego wyroku. Oddalono tezy kasacji, uznając, że ich część nie może być w ogóle przedmiotem analiz SN. "W sprawie, jak w żadnej innej istniał materiał dowodowy, który pozwalał na wszechstronną ocenę" – mówił sędzia SN Jerzy Grubba. Dodał, że było ok. 100 spotkań Moczulskiego z oficerami SB, którzy napisali z nich ponad 60 notatek.
Według SN, nie można – tak jak obrona – twierdzić, że w większości procesów lustracyjnych esbecy zeznają tak, by "chronić swe źródła", a ich przeciwne zeznania co do Moczulskiego świadczą o prowokacji i pomówieniu ze strony SB. Sędzia Grubba dodał, że taka konstrukcja jest "ułomna".
SN nie podzielił też twierdzenia obrony, że jeden z sędziów nie powinien orzekać w sprawie (co powoduje nieważność postępowania), bo trzy razy był w różnych składach Sądu Lustracyjnego w sprawie Moczulskiego. Sędzia Grubba zwrócił uwagę, że skoro obrona nie złożyła wtedy wniosku o wyłączenie sędziego, to zarzut taki nie może się pojawić dopiero w kasacji.
– Stopień szkodliwości działań lustrowanego nie jest w ogóle przedmiotem postępowania lustracyjnego, a przekazywane informacje nie muszą być dla SB szczególnie istotne – tak Grubba odniósł się do tezy obrony, że Moczulski "nikogo nie skrzywdził". – Ustawa nie przewiduje wartościowania współpracy, a jedynie stwierdzenie faktu współpracy lub jej braku – dodał sędzia. {sidebar id=4}
W SN Moczulski mówił, że orzeczenia sądów "łamią całą jego drogę życiową". "To nie przekreśla dorobku życia, bo sądy rozdzielają oba okresy i nie można mówić, by był on jednocześnie agentem i działaczem opozycji" – oświadczył sędzia Grubba.
Po wyroku Moczulski zapowiedział w rozmowie z PAP skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Powtórzył, że jego kontakty z SB nie miały charakteru tajnej i świadomej współpracy i że akta sprawy sfałszowano na polecenie ZSRR. Wyraził nadzieję, że akta w Moskwie będą kiedyś ujawnione, a "wtedy dowiemy się, jak było naprawdę".
ZR