Ten kto obserwował stąpającego ostrożnie kota-dachowca, korzystającego chętnie i skrzętnie z wystawionej dla niego miseczki z jedzeniem, chodzącego jednak własnymi drogami, nie przywiązanego bardzo do miejsca pobytu, zacznie szukać jakiejś analogii do praktykowanego przez niektóre ludzkie osobniki życia „na wiarę”. Co ma jednak do tego „kocia łapa”? Psa dość łatwo można nauczyć gestu przyjaźni w formie podania łapy. A kota? Proszę spróbować!
Ludowe określenia pewnych zachowań biorą się z obserwacji życia i są często dosadne, mówiące bez ogródek to, co powinno się powiedzieć. A jak jest teraz ? Teraz język ma być delikatny, a najlepiej tak przesłonięty obcą naszej mowie naleciałością, by termin był „tolerancyjny” i – broń Boże – nie dotknął kogoś, kto rani nasze obyczaje i narusza dotychczasowe normy społeczne. A zatem co ?
Kohabitacja
Niestety mało kto dzisiaj zna łacinę (choć spotykana jest ona na ulicy). Wypada zatem powiedzieć, że habito (habitare, 1. koniugacja) znaczy mieszkam; przedrostek ko znaczy współ, czyli kohabitacja to wspólne zamieszkiwanie. Rzecz w tym, że w znaczeniu przyjętym dla tego terminu obecnie przez kohanitację rozumie się życie razem dwóch osób płci przeciwnej w niezalegalizowanym związku jak mąż i żona, to znaczy bez ślubu wyznaniowego, a nawet cywilnego. Kohabitacja (określana w języku potocznym terminem o pejoratywnym zabarwieniu „konkubinat”) jest związkiem najczęściej „na próbę”, opartym na relacjach przeważnie przypadkowych, bardzo rzadko stałych. Jest czasem wstępem do małżeństwa lub też sposobem życia w samotności. Życie „na wiarę, na wiórkach” zdarzało się i w okresie międzywojennym, być może także wcześniej, ale było przez społeczeństwo uznawane jako niegodne, zasługujące na negatywną ocenę moralną. W praktyce osoby takie nie były dobrze widziane w „towarzystwie”.
Za pewną cezurę (okres rozgraniczający) zmian obyczajowych socjologowie uważają lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku , a zwłaszcza czas lat po 1968 tak zwanej „rewolucji seksualnej” na Zachodzie jako czas „burzy i naporu” tendencji do przestawienia dotychczasowych zapatrywań na obowiązujące w społeczeństwie normy moralne, odejście od tradycyjnych zachowań rodzinnych.
Rozwód prawie gwarantowany
Jak podaje Krystyna Slany (z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie) w artykule pt. „Dylematy i kontrowersje wokół małżeństwa i rodziny we współczesnym świecie” (w: Wybrane problemy współczesnej demografii, wyd. Zakład Demografii Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2003) dla kohabitacji krytyczny jest okres dwu lat. Po upływie tego czasu związek albo się rozpada, albo formalizuje. M. Castells (The Power of Identity, 1997) twierdzi, że prawie połowa związków kończy się w ciągu roku, 40% przekształca się w formalne małżeństwa, z których 50% kończy się rozwodem, a 2/3 z nich wchodzi w powtórne małżeństwa, które kończą się też zazwyczaj rozwodem. W krajach, w których uznaje się kohabitację, jest ona nietrwała. Na przykład w USA średnio nie trwa dłużej niż 1,3 lata. Osoby kohabitujące są tam określane opisowo jako „osoby płci przeciwnej razem zamieszkujące” (persons of the opposite sex sparing living quaters) (Bliżej patrz; J. Q. Wilson, The Marriage Problem. How our culture has weakened families, New York 2002).
Fałszywa akceptacja
W Narodowym Spisie Powszechnym z 2002 r. (ostatnim) aż 2,2 % osób zadeklarowało kohabitację. Ryzyko kohabitacji podejmują najczęściej ludzie młodzi, niedoświadczeni życiowo. W wieku 15-19 lat było 18,9% chłopców i 14,7% dziewcząt, a w 20-24 lat odpowiednio 8,2 i 6,6%, ale już w 25-29 lat 4,2 i 3,6%. W wieku starszym problem gwałtownie zanika. Mamy bowiem w wieku 70-74 lat 0,8 i 0,8%, a powyżej 80 lat 0,6 i 0,8%.
Z uwagi na zanikanie poczucia moralnego w społeczeństwach wielu krajów wzrasta akceptacja dla związków partnerskich, ale stosunek ten jest dziwnie fałszywy, bo choć deklaruje się przyzwolenie takich zachowań u innych osób, to nie wyraża się aprobaty w stosunku do własnych dzieci. Poglądy na kohabitację w Polsce nie napawają optymizmem. Według badań Ewy Frątczak (Instytut Statystyki i Demografii SGH w Warszawie) oraz Janusza Balickiego (Katedra Demografii Społecznej i Polityki Ludnościowej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie) z 2001 r. pt. „Zmiany w postawach i zachowaniach reprodukcyjnych młodego średniego pokolenia Polek i Polaków” (w: Wybrane problemy… op. cit.) zaledwie 15% respondentów ankietowych zdecydowanie jest przeciwnych życiu w kohabitacji, ale aż 47,6% uważa, że kohabitacja jest możliwa, jeśli odpowiada obu partnerom.
{sidebar id=4}
Partner jak zabawka
Smutne jest to, że kohabitacja staje się popularną formą życia w wielu już krajach, zwłaszcza w Europie Zachodniej i w Ameryce Północnej. Stanowi wygodny sposób urządzenia siebie bez zobowiązań. Posiada się bowiem „wikt i opierunek”, a nie miejsce gdzieś w hotelu lub w przygodnym mieszkaniu, korzysta się z wolności bycia tzw. single, a jeśli partner się znudzi, to można go bez zobowiązań porzucić. W małżeństwie, jeśli nawet następuje rozwód, można dochodzić prawnie ustalonych zobowiązań, a w związku partnerskim jest to bardzo trudne.
W niektórych krajach związki partnerskie są traktowane na równi z formalnym małżeństwem (np. w Szwecji), a we Francji w oparciu o słynny już „pakt solidarności” (Pacte Civile de Solidarité – PACS) rejestruje się związki partnerskie i homoseksualne.
Największym złem kohabitacji jest powiększająca się liczba dzieci pozamałżeńskich, dzieci nie znających często swojego ojca. Los takich dzieci jest nie do pozazdroszczenia. Gdy dziecko wychowywane jest przez niezamężną matkę, w otoczeniu wielu jej partnerów seksualnych, to w otoczeniu dziecka pojawia się często środowisko przestępcze, towarzystwo rówieśników, które staje się dla tego dziecka pozornym gwarantem przetrwania, gdyż w domu nie znajduje ciepła i opieki.
Rodziny monoparentalne
a – dziewczyny wychowywane przez samotne matki częściej mają dzieci pozamałżeńskie niż dziewczęta pochodzące z rodzin pełnych. Niewątpliwie monoparentalność powoduje gorsze skutki ekonomiczne rodziny, a więc także wychowujących się tam dzieci. Rodzina niepełna lub partnerska z reguły nie zapewnia dziecku dostatecznie pozytywnych przeżyć emocjonalnych i poczucia bezpieczeństwa.
A na to niestety się zanosi. Wyraźnym symptomem tego jest ogromny spadek dzietności małżeństw. Dla utrzymania równowagi liczebnej społeczeństwa konieczne jest, by w skali kraju tak zwany współczynnik dzietności, tj. średnia urodzeń przez kobietę, wynosił 2,1. Jest to wartość graniczna. Poniżej zaznacza się wyraźny spadek demograficzny (ludnościowy) (u nas od 1995 r.). W Polsce jeszcze w 1983 r. wynosił on 3,0 a w 2003 r. już 1,3, w 2006 r. (Rocznik Demograficzny 2007 – Główny Urząd Statystyczny GUS, Warszawa) nawet 1,267 (w opolskim 1,039, w łódzkim 1,219, w warmińsko-mazurskim 1,358). W 2006 r. na 1000 mieszkańców przypadło w Polsce 5,0 małżeństw i 1,5 rozwodów. Dla porównania: Azerbejdżan 7,5 – 0,8, Austria 4,7 – 2,4, Belgia 4,2 – 3,0, Niemcy 4,8 – 2,6, Francja 4,3 – 2,1, Rosja 6,8 – 4,4, Szwecja 4,8 – 2,2, W. Brytania 5,1 – 2,7, Włochy 4,3 – 0,7, Ukraina 5,9 – 3,7, Chiny 6,3 – 1,0, Izrael 6,7 – 1,3.
{sidebar id=4}
Nie ma jak małżeństwo i rodzina
Ostatnie wymienione wyżej badanie demograficzno-socjologiczne stwierdza, że 3/5 ankietowanych jest usatysfakcjonowanych ze swojego życia rodzinnego, a tylko 5% nie jest. A zatem, rodzina i udane życie rodzinne wpływają pozytywnie na poziom zadowolenia, choć trzeba stwierdzić, że bardziej zadowolone są kobiety, a w ogóle najszczęśliwszą grupą są osoby w wieku 30-40 lat i posiadające dzieci.
Jaki z tego wszystkiego wniosek? Nikt nie wymyślił i nie wypraktykował lepszej formy życia społecznego niż małżeństwo i rodzina. Dbałość o integralność, dobrobyt i rozwój prawidłowy tych ważnych dla narodu instytucji, troska o nie jest podstawowym zadaniem Państwa, Kościoła i nas wszystkich.