– m y ś l i p r zed w y b o r c z e
Zabieram dziś głos w społecznej debacie przedwyborczej, wkraczając w ten sposób w niemiły mi, krzykliwy i zdradliwy świat polityki. A chcąc mówić o takiej Polsce, do jakiej starałem się i staram dążyć, podejmuję ten temat bardzo osobiście. Może to naiwne. Ale zwracam się tu przede wszystkim do ludzi ? do współwyborców ? też, jak ja, w rozmaity sposób naiwnych, proponując, by o tych wyborach, i szerzej: o polskiej polityce, pomyśleli przez parę chwil właśnie w takiej osobistej perspektywie. Ich ogląd spraw polskich będzie się w różnych miejscach pewnie różnił od mojego. I świetnie ? im więcej znajdzie się wśród nas prób samodzielnego myślenia, tym chyba dla Polski będzie lepiej.
Oczywiście nie zdołam ogarnąć myślą, ani tym bardziej tutaj poruszyć wszystkiego, co dla całościowego obrazu tego mojego kraju jest ważne. Ograniczę się więc tylko do szkicu paru zagadnień, które moim zdaniem należy koniecznie wziąć pod uwagę w momencie oddawania swego głosu wyborczego.
I. Polska dla uczciwych
Za młodych lat ? gdzieś z pięćdziesiąt lat temu ? zastanawiałem się czasem, jak wyglądałaby Polska, gdzie polityką zajmowaliby się ludzie nie z moskiewskiego doboru, ale wybrani przez społeczeństwo, gdzie byłaby wolna prasa, gdzie tak zwany aparat ścigania i sądy byłyby na służbie rzeczywistej sprawiedliwości. Myślenie o tym wydawało się wtedy ucieczką od rzeczywistości, ale tęsknoty takie, przeżywane przez bardzo wielu nie znających się wzajemnie Polaków okazały się wartościowe i płodne. Biliśmy głowami w mur i wbrew temu, czego należało się spodziewać, mur się rozsypał.
Rozsypał się nie do końca. Zostały po nim resztki, z latami okazało się, że rozleglejsze, niż nam się to na początku zdawało. Na nieoczyszczonym do końca pobojowisku budowaliśmy struktury nowego, już własnego, państwa. Rosło, umacniało się, ale i w nim, i w nas samych, tkwiła stara infekcja. Pojawiły się też schorzenia nowe, których wcześniej nie przewidywaliśmy. W rezultacie przeżywamy dziś ? ci starzy, pamiętający jeszcze, co było przedtem ? mniejsze lub większe rozczarowanie, a wraz z nim niepokój o przyszłość, która wcale nie jest bezchmurna, a czasem jawi się wręcz groźnie. Młodzi, dynamiczniejsi, wolni od zmór przeszłości, ale też ubożsi o całą tę wiedzę o świecie, jaka z tamtych doświadczeń wynika, patrzą na swoje życie mniej dramatycznie, chcą się nazywać pragmatykami i optymistami i ? jak każde nowe pokolenie ? nie oglądając się na nic, iść do przodu. Rzecz w tym, czy wiedzą, po czym przyjdzie im kroczyć i z jakimi przeszkodami się zmierzyć.
Istotny podział sposobów myślenia o sprawach politycznych nie przebiega dziś jednak w Polsce między pokoleniami. Ważniejsza, może nawet jedynie ważna, jest różnica postaw wobec tej wartości, która jednym jawi się jako dobro wspólne, a drugim ? jako sienkiewiczowski postaw sukna do rozdrapania przez najbardziej obrotnych. I wśród jednych i wśród drugich są starzy i młodzi, ?miastowi? i ?wsiowi?, prości i wykształceni, postnowocześni i konserwatywni. Postawy i przekonania, to co innego, niż poglądy. Poglądy zmieniam w miarę dopływu nowych informacji o rzeczywistości, jaka mnie otacza ? i w zależności od mojej zdolności rozumienia sytuacji. Przekonania to te moje sądy, którym chcę być wierny i za tę wierność gotów jestem czymś zapłacić. Postawy ? to praktyczny wyraz przekonań, ich efekt, czasem mający ważne znaczenie polityczne. Żartobliwe powiedzenie, że ?ludzie są tacy i tacy? często przypomina, że nie każdy chce sobie pozwolić na kosztowny życiowo styl postępowania zgodnie ze swymi przekonaniami. Sądzę, że o tej różnicy między ludźmi musi pamiętać każdy, kto chce uprawiać ? albo choćby tylko rozumieć ? politykę. Bez tego okaże się naiwnym idealistą, wierzącym, że ?pójdzie za mną cały naród?, lub równie naiwnym Breżniewem, spodziewającym się, że zdoła kupić lub zastraszyć wszystkich…
Jesteśmy świadkami ? i współuczestnikami ? narastającego i coraz głośniej wyrażającego się społecznego niezadowolenia z biegu spraw polskich. Spróbujmy zdefiniować, czego to niezadowolenie najczęściej dotyczy.
Po pierwsze ? działań i zachowań polskich polityków. Protest opinii publicznej budzi wątpliwa merytorycznie treść tych działań, ale jeszcze bardziej ich skandaliczny poziom moralny i kulturalny.
Mówiąc po prostu ? ich chamstwo i poczucie zupełnej bezkarności. Może nie jesteśmy en masse społeczeństwem szczególnie kulturalnym, ale od polityka, którego gotowi jesteśmy nazywać naszym, domagamy się pewnej klasy. Ma być człowiekiem przyzwoitym i poważnym, musi prezentować pewien poziom moralny. Inaczej uznamy go za uzurpatora, człowieka obcego, przynoszącego nam wstyd i pogardzimy nim. A gardzić obcą władzą w tym kraju umiemy wyjątkowo dobrze. I skutecznie.
Zachowania i wypowiedzi polityków są podkreślane i zwielokrotniane przez usłużne media, gotowe powiedzieć i napisać wszystko, co będzie się podobać mocodawcy, bądź temu, który dobrze płaci. Mówiono kiedyś, że w demokracji media są ? obok ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej -czwartą władzą. Dziś w Polsce jest inaczej: żeby być władzą, trzeba być kimś i cenić sobie własną niezależność. Bez tego chcąc nie chcąc idzie się na smyczy polityków i opluwa się, kogo każą. Jak na to reaguje słuchacz i czytelnik? Przede wszystkim jest znużony jazgotem i wymysłami. Ze złośliwości chichocze, ale pochwałom nie wierzy. Bardziej krytyczny wyłącza telewizor i przestaje kupować prasę. Kto potrafi, włącza internet. Kariera tego źródła informacji o świecie ? i tego miejsca wymiany rzeczywistych ludzkich poglądów ? jest w tej chwili w Polsce oszałamiająca. A upolitycznienie tych rozmów i wyrażane tam opinie znacząco kontrastują z tym, co znaleźć można w telewizorze i w prasie. Z internetem radzi sobie oczywiście nie każdy. Inni ? jak za dawnych czasów ? słuchają plotki. Plotka często przesadza, koloryzuje, ale przynajmniej nie jest sprzedajna. I jest ? nasza. Czyje są media, nie wie praktycznie nikt.
I wreszcie sądy. Są nieusuwalnym i potrzebnym elementem życia publicznego. Były od zawsze. Na ogół w Polsce mało mieliśmy powodów, by darzyć je szczególnym zaufaniem. Od wielu pokoleń były raczej aparatem ucisku i represji ludzi uczciwych, niż narzędziem ich obrony przed przestępstwem. Były najczęści
ej sądami obcymi, sterowanymi przez wrogów. Kryliśmy się więc przed nimi, tęskniąc równocześnie do prawdziwej sprawiedliwości. Dwadzieścia lat temu pojawiła się szansa zbudowania sądów dla społeczeństwa wiarygodnych. Dziś zaczynamy uświadamiać sobie, że została w wielkim stopniu zmarnowana. Zniszczyła ją korupcja, ta prywatna, posługująca się setkami drobnych łapówek, i ta duża, lepiej zorganizowana i często krypto-polityczna. A gdy już coś o jej istnieniu wiemy, to jak można wierzyć w różne dziwne zbiegi okoliczności, w serie niewyjaśnionych samobójstw ludzi, którzy wiedzieli za dużo, w pomyłki i przypadkowe błędy… A więc po staremu wiemy: skazać człowieka, to sąd potrafi, ale o prawdzie wiarygodnie wyrokować nie może.
Obserwacja naszego ?światka politycznego? i naszych mediów publicznych ostatnich lat z początku robiła wrażenie chaotycznej wojny wszystkich ze wszystkimi ? i jako taka budziła raczej powszechną ironię, niż poważny protest. Od tego jest demokracja, żeby wszyscy wymyślali jedni drugim ? żartowaliśmy z tych awantur. Z czasem zauważyliśmy jednak, że w pozornym chaosie idzie o zorganizowaną akcję medialną, skierowaną przeciwko konkretnym osobom, z jakichś powodów niewygodnym dla pewnych środowisk politycznych. Przypomnijmy dla przykładu parę postaci, które obrzucano błotem i ośmieszano prymitywną drwiną na kolejnych etapach, nie dając im szansy rzeczowego przedstawienia jakichkolwiek ich argumentów. Byli to ludzie głęboko różni, ale z rozmaitych powodów niewygodni dla środowisk pełniących władzę polityczną.
Pierwszym czarnym charakterem okazał się Antoni Macierewicz, gdy ? wykonując formalne polecenie swych urzędowych władz ? dostarczył do prezydium sejmu ? listę osób, figurujących w dokumentach peerlowskiego MSW w charakterze dobrowolnych tajnych współpracowników, a po 1990 roku pełniących ważne funkcie w naszym aparacie państwowym. Od tego momentu Macierewicza należało medialnie zniszczyć, zaś próby obrony jego dobrego imienia nie miały szans na ukazanie się w mediach.
Nieco później przedmiotem zmasowanego ataku stał się redemptorysta, ksiądz Tadeusz Rydzyk, twórca skromnie wyglądającej gazety ?Nasz Dziennik? i radiostacji pod nazwą ?Radio Maryja?. Wokół tych dwóch niedużych instytucji, szerzących bardzo tradycyjnie i emocjonalnie ujmowany światopogląd katolicki i narodowy, szybko skupił się zaskakująco liczny i wewnętrznie zintegrowany krąg odbiorców. To, zdumiewające nasze elity, powodzenie przedsięwzięć księdza Rydzyka wywołało zorganizowaną kontrakcję łączących się w tym celu polityków, intelektualistów, części kleru i hierarchii kościelnej. Pismu i rozgłośni ? rzeczywiście operującym bardzo zjadliwym tonem i przesadnie sformułowanymi zarzutami wobec przeciwników, zarzucano szerzenie ciemnoty, nacjonalizmu i antysemityzmu, równocześnie drwiąc z jego niewyszukanego poziomu kulturalnego i sugerując powiązania z politykami rosyjskimi. Żadnego z tych zarzutów nie udało się oczywiście uzasadnić przed organami ścigania, stały się one jednak treścią ataków prasowych. Życzliwe odezwanie się o ?Naszym Dzenniku? czy o ?Radiu Maryja? w mediach publicznych bądź okazywało się niemożliwe, bądź było traktowane jak dowód indywidualnej aberracji umysłowej.
Z czasem zorganizowana walka medialna skoncentrowała się na pierwszoplanowych postaciach politycznych, dażących do oczyszczenia polskiego życia publicznego z pozostałości PRL-owskich i do dynamizacji polskiego udziału w polityce światowej. W tym kontekście rozpocząl się na progu lat 2000-nych atak na braci Kaczyńskich. W tym przypadku bardzo trudno było dobrać jakiekolwiek – choćby nieprawdziwe, ale prawdopodobne – zarzuty merytoryczne, toteż propaganda skupiła się na prymitywnym wyśmiewaniu obu braci. Poziom kulturalny tych drwin wart był zapamiętania jako podręcznikowy przykład chamstwa w życiu publicznym. W zestawieniu z nim nawet obecne wyczyny posła Palikota wydać się mogą dżentelmenerią.
Cała ta akcja, której apogeum przypadło na początku 2005 roku, spaliła na panewce: Lech Kaczyński został wybrany prezydentem, a partia stworzona przez Jarosława Kaczyńskiego zwyciężyła w wyborach parlamentarnych. Od tego momentu walka z obu braćmi nabrała barw ściśle politycznych, być może zaostrzyła się, ale potoczyła się przynajmniej na nieco wyższym poziomie kulturalnym. Wybory parlamentarne 2007 roku przesunęły PiS do roli opozycji. Rząd objęła koalicja przeciwników obozu Kaczyńskich, a prezydent znalazł się w sytuacji, praktycznie umniejszającej jego wpływ na bieżącą politykę państwa. Ostatnie dwa lata były dlań pasmem nieustannych utrudnień w sprawowaniu jego urzędowych funkcji. Skandale, wybuchające wokół jego istotnych dla sprawy polskiej podróży zagranicznych, widziane z dzisiejszej perspektywy, po sprawie smoleńskiej ujawniają swe dramatycznie złowrogie dno.
Spójrzmy jednak na dzieje tych polskich dwudziestu lat jeszcze z ogólniejszego punktu widzenia.
Wszystkie te zjawiska ? te fakty polityczne i te nasze reakcje na nie ? znaczą w Polsce coś więcej, niż mogłyby znaczyć na przykład w Szwajcarii. Jesteśmy społeczeństwem, które 120 lat żyło bez własnego państwa, pod władzą cudzą i dla nas podłą, potem mieliśmy dwadzieścia lat oddechu i znów pięćdziesiąt następnych ? bez swobody i elementarnej sprawiedliwości. Nie wierzyliśmy tym kolejnym obcym władzom, negowaliśmy to państwo nie nasze ? i nauczyliśmy się być jednością bez państwa i wbrew niemu. Ta nieufność wobec oficjalnych polityków, wobec ówczesnych mediów, wobec nieuczciwych sądów uratowała naszą tożsamość, nasz byt. Z tym cennym, ale dwuznacznym doświadczeniem weszliśmy dwadzieścia lat temu w polityczną niezależność. Pragnęliśmy państwa własnego, ale w naszej świadomości było ono tylko pięknym mitem, zaprzeczeniem znanych nam wstrętnych realiów czasów wcześniejszych. Entuzjazm realizacji tego mitu wypalił się po paru latach pod wpływem pierwszych niedobrych doświadczeń. Rzeczywistość zszarzała, a potem zaczęła stopniowo ciemnieć. Nie ze względów ekonomicznych: okresami było trudno, ale dokonał się w Polsce niewątpliwy skok cywilizacyjny ? i trudno to poważnie zakwestionować. Jądrem trudności okazała się polityka, a w niej zachwianie, żeby nie rzec ? upadek, wiarygodności państwa. Upadek zawiniony przez wielu spośród tych, którzy tym państwem sterowali i którzy je reprezentowali.
Sytuacja podobna bywa słabością dla każdego kraju. Tam, gdzie społeczeństwo ma dopiero odbudować w sobie utraconą we wcześniejszych doświadczeniach wiarę w możliwość życia w państwie własnym i uczciwym, ten upadek wiarygodności jest w moim przekonaniu dramatem, ciosem w
organizm dopiero powracający do sił i z tego względu wyjątkowo wrażliwy. Państwo w Polsce nie jest fundamentem życia narodowego, ale budowlą, którą ten naród umiejący już żyć bez niego, wznosi, by być silniejszym i żyć pełniej. Żeby jednak to państwo budować i umacniać, musi być pewien, że nie wznosi tylko makiety, budowli pozornej, czy wręcz teatralnej dekoracji. Polak jest w tym względzie nieufny i podejrzliwy ? nauczyła go tego jego historia. Kredytu zaufania majstrom od budowania państwa udzieli niechętnie i na krótko. I myślę, że o tym polityk w Polsce powinien pamiętać koniecznie. Jeśli oczywiście chce tu pracować na zamówienie tego narodu, a nie na czyjekolwiek inne.
II. Polska dla ludzi pracy
Pamiętam czasy, kiedy pojęcie ?ludzie pracy? zawłaszczone było przez komunistycznych propagandzistów, usiłujących nas mobilizować do walki ze zmitologizowanym amerykańskim wyzyskiwaczem i imperialistą. Naszym wodzem w tej walce miał być Józef Stalin. Rezultat tej propagandy był taki, że do wszelkiej mowy o ?ludziach pracy? i o ?wyzysku? wszyscy mieliśmy stosunek złośliwie prześmiewczy. Musiały minąć lata, zanim zauważyliśmy, że to pojęcie wyzyskiwanych ludzi pracy odnosi się do nas samych, a naszym rzeczywistym wyzyskiwaczem jest właśnie ta komunistyczna władza, która zatruwa nam umysły swymi kłamstwami. Ruchem świadomie odwołującym się do ludzi pracy i czyniącym z nich główny podmiot walki o wolną Polskę, była dopiero ?Solidarność?. Strajki Wybrzeża, Śląska i innych regionów, były dziełem ludzi pracy. Ci, co woleli czuć się kim innym, obserwowali rzecz z boku, za to obficie pojawili się dopiero po zwycięstwie.
Polskim ludziom pracy od początku aktywnie towarzyszył natomiast dawny robotnik z kamieniołomu, a za czasów ?Solidarności? już papież ? Jan Paweł II. Jego encyklika ?Laborem exercens? z 1981 roku zawiera najgłębsze do dziś ujęcie sensu ludzkiej pracy i godności człowieka, który ją w różnych postaciach wykonuje. Pisze w niej Papież: ?…Człowiek, stworzony na obraz Boga, przez swoją pracę uczestniczy w dziele swego Stwórcy ? i na miarę swoich ludzkich możliwości poniekąd dalej je rozwija i dopełnia, postępując wciąż naprzód w odsłanianiu ukrytych w całym stworzeniu zasobów i wartości?. I dalej, mówiąc o Chrystusie i Jego nauczaniu: ?Była to również ewangelia pracy, gdyż Ten, kto ją głosił, sam był człowiekiem pracy, pracy rzemieślniczej…? Na wyższy piedestał podnieść człowieka pracy niewątpliwie nie można.
Celem solidarnościowej walki była zatem Polska ludzi pracy. Koniec lat osiemdziesiątych przyniósł jednak stopniową zmianę sposobów myślenia, ambicji jednostkowych i zbiorowych, ludzkich postaw
i projektów na przyszłość. Rok 1989 i wielki wybuch swobody różnie ukierunkowanych dążeń dał zielone światło ludziom aktywnym i przedsiębiorczym, gotowym psychicznie i materialnie do indywidualnych inicjatyw gospodarczych. Ich działania też były oczywiście pracą ? i to pracą trudną, podejmowaną na własną odpowiedzialność, a społecznie prawie zawsze bardzo przydatną. Należało temu przyklasnąć ? ta energia była Polsce potrzebna. Tak zrodził się nowy pozytywny mit rzutkiego businesmana, człowieka przedsiębiorczego i operatywnego. Szeregowy człowiek pracy, wcześniej niosący na sobie ryzyko strajkowych walk o wolną Polskę, wkrótce po osiągnięciu zwycięstwa przestał imponować, w społecznym odczuciu odszedł w cień. Miał za mało pieniędzy. ?Kasa, Miśku, kasa!?
Wśród nowych businesmanów jedni byli uczciwi, drudzy mniej, a trafiali się ? jak wszędzie ? zwykli złodzieje. To normalne ? i to bodaj nie najważniejsze. Nie to przyniosło najwięcej społecznej szkody, że ileś tam pieniędzy ukradziono, ale to, że setkom tysięcy, jeśli nie milionom, Polaków wmówiono, że miarą wartości człowieka jest zdobyta przez niego ?kasa?. Ludzie, którzy w to uwierzą, są do kupienia od zaraz. I z tą chwilą przestają być podmiotem politycznym: nie będą się bawić w żadne ryzykowne protesty. Wybierają wygodną niewolę.
A najniebezpieczniejsze jest to, że ten wybór nie wymaga żadnej świadomej decyzji. Do niczego nie musisz się zapisywać i niczego nie deklarujesz. Po prostu cieszysz się swoją konsumpcją i dbasz, żeby było jej coraz więcej. I nie myślisz o innych.
Nie da się ukryć: zaraza konsumizmu przyszła do nas z Zachodu. Dotarło do nas stamtąd mnóstwo rzeczy i myśli dobrych, cennych, ważnych i twórczych ? i dobrze się stało, że jesteśmy już dziś na nowo częścią Zachodu. Ale przyszedł do nas także stamtąd ten prymitywny dyktat rynku, który poprzez reklamę wmawia nam, że musimy mieć to i tamto, że wczorajszy produkt jest już bezwartościowy w porównaniu z tym dzisiejszym, na który przecie prawdziwego Europejczyka też na pewno stać…
Filozofia rynku jest z założenia totalitarna: wszystko ma być na sprzedaż, wszystko do kupienia. Ty też. Jeśli nie chcesz tego przyjąć, jesteś niemądry, staroświecki i śmieszny, jak dziewczyna, która wstydzi się rozebrać na plaży. Sam skazujesz się na przegraną.
Dyktat rynku przemówił do nas silnie. Znękani odwiecznym polskim ubóstwem, chcieliśmy wreszcie ucieszyć się słodkim dostatkiem, który naprawdę wydał się nam najważniejszym kryterium europejskości. Czy słusznie użyłem w tym zdaniu czasu przeszłego? ?Chcieliśmy?, czy ?chcemy?? Z pewnością zjawisko to trwa i dziś, ale wydaje mi się, że główna fala konsumcyjnej powodzi płynęła przez Polskę jakieś dziesięć lat temu. Dziś utrzymuje się jeszcze na znacznych przestrzeniach społecznych, ale coraz więcej wysp suchych ukazuje się na polskiej powierzchni. Los ludzi i środowisk poszkodowanych w ubiegłych latach jest przedmiotem coraz szerszego zainteresowania opinii, wszelkie zbiórki społecznej samopomocy ? i te typu akcji Jerzego Owsiaka, i te stale ponawiane działania parafialno-caritasowe ? przynoszą rezultaty coraz większe. Inaczej też zaczynamy patrzeć na świat naszego biznesu, coraz częściej zadając jego rekinom krępujące pytania, skąd właściwie wzięli kasę na początkowe rozkręcenie swych interesów. Znaczy to, że kasa jest dla nas w dalszym ciągu sprawą bardzo ważną, ale stopniowo przestaje być ?wszystkim?. A momenty trudne i bolesne, jakie przeżywamy w tym roku, wskazują jednoznacznie, że duch solidarności i poczucie szacunku dla wartości pozamaterialnych są w naszym odczuciu niemniej silne, niż dawniej. Z punktu widzenia zwykłego człowieka pracy taka
zmiana wrażliwości społecznej ? zwłaszcza w młodym pokoleniu, wcale nie tak zmaterializowanym, jak nam się to dziesięć lat temu wydawało ? jest zjawiskiem bardzo pocieszającym. Idzie o to, by ta nowa energia rosła i by znalazła zastosowanie w państwie polskiego jutra.
III. Niepodległa i cenna dla świata
Żeby budować Polskę dla ludzi uczciwych, Polskę dla ludzi pracy, trzeba żyć w Polsce niepodległej. Jej rzeczywista niepodległość jest warunkiem niezbędnym, wyjściowym dla nadawania temu państwu wszelkich pożądanych przez naród cech ustrojowych. W tym sensie postulat niepodległości Polski nie może być dodatkiem do jakiejkolwiek innej ideologii. Musi wszystkie inne polskie cele poprzedzać, bo – po prostu – bez jego spełnienia wszystko inne stanie się fikcją. Wiemy to z własnego doświadczenia: naród bez niepodległości nie ginie, ale jego istnienie jest tylko wegetacją bez szans rozwojowych.
Niepodległe państwo mamy nieprzerwanie od dwudziestu lat. To już drugie takie dwudziestolecie od lat… ponad trzystu. Tak, to nie błąd w rachunku ? w 1710 roku Rzeczpospolita Obojga Narodów już rzeczywiście niepodległym państwem nie była. Ta chronologiczna arytmetyka mówi coś o naszej ?niewzruszenie pewnej? egzystencji politycznej i o prawdziwości sloganów o jej bezpieczeństwie. W tej kwestii nie wierzę niczyim gwarancjom. Żyjemy na geopolitycznym przedmurzu i nie powinniśmy o tym zapominać. Dla Rosji jesteśmy po pierwsze uciążliwą zawalidrogą na szlaku do Europy, po drugie ? odwiecznym wichrzycielem, budzącym odruchy buntu różnych narodów przeciwko moskiewskiemu czy petersburskiemu imperium. Dla Europy Zachodniej z kolei jesteśmy ziemią kresową, którą dobrze jest mieć, ale której nie traktuje się jako integralnej i niezbędnej do życia części całego organizmu i w której obronę inwestować warto tylko ograniczone siły i środki. Toteż bywaliśmy, bywamy i będziemy bywać przedmiotem przetargów. Pierwsze rokowania na temat rozbioru Polski toczyły się między Iwanem Groźnym a cesarzem w roku 1570, ostatnie, o których wiemy ? w Jałcie i Poczdamie. W międzyczasie można takich układów wymienić co najmniej kilkanaście – ze strony zachodniej występowały w nich najczęściej Prusy i Austria, ale sporadycznie także Francja ? monarchiczna, rewolucyjna i republikańska, Anglia, wreszcie pod koniec drugiej wojny światowej ? także Stany Zjednoczone. Naiwnością byłoby traktowanie tych wydarzeń jako serii oderwanych przypadków. Przeciwnie ? jest to łańcuch kolejnych potwierdzeń stałej tendencji politycznej, ujawniającej się, ilekroć Rosja wydaje się światu silna, a Polska ? i w ogóle Europa środkowo-wschodnia ? słaba. Przy konstelacjach przeciwnych silna Polska może liczyć na sojusze z Zachodem. Konferencji wersalskiej w 1919 roku nie byłoby, gdyby nie rozsypała się wcześniej carska Rosja. Cynicznie i inteligentnie pisał o tym pod koniec lat 1920 francuski nacjonalista Bainville, twierdząc, że idea samostanowienia narodów może w Europie być stosowana tak długo, jak długo Rosja będzie jeszcze słaba ? i ani roku dłużej. Historia całego XX wieku w pełni przyznała mu rację.
Wniosek nasuwa się oczywisty: na mapie Europy nie ma miejsca na Polskę słabą i potulną ? utrzyma się tylko Polska silna i bardzo samodzielna politycznie. Pozostaje oczywiście niepewność, czy wnioski z wieków minionych są ważne także w stuleciu bieżącym. Odpowiadając, rozłożyłbym tę kwestię na parę pytań szczegółowych: – czy dzisiejsza Rosja żywi swe dawne tendencje imperialne, czy też chce się przeobrazić w ?zwykłe? państwo narodowe? – czy dzisiejszy unijny Zachód jest jeszcze klasycznym europejskim Zachodem? – czy wspólczesne ?Obamowe? USA, to jeszcze dawna, dwudziestowieczna Ameryka? – czy i w jakiej mierze o polityce światowej decydują obecnie nie znane dawniej siły poza-europejskie? i wreszcie, czy można już mówić o Europie środkowo-wschodniej, jako o regionalnym podmiocie politycznym, czy tylko ? jak dawniej ? o mozaice przedmiotów polityki cudzej?
Wyczerpująca odpowiedź na te pytania jest oczywiście potrzebna dla określenia pożądanych kierunków i stylu polskiej polityki zagranicznej, niewątpliwie przekracza jednak ramy tego szkicu. Odpowiadając najkrócej i w skrajnym uproszczeniu, aktualną sytuację można, jak sądzę, opisać następująco: po pierwsze ? Rosja Putina i Miedwiediewa, mimo głębokiego osłabienia wewnętrznego, chce odbudować swoją pozycję mocarstwa imperialnego i w możliwie największym stopniu odtworzyć wokół siebie krąg państw satelitarnych. Zgodnie z całą tradycją epok pprzednich wiele starań dokłada przy tym do wytworzenia w świecie zachodnim przekonania o swej woli przyjaznych kontaktów z całym światem, o swym liberalizmie wewnętrznym i o wiarygodności swej polityki zagranicznej.
Po drugie ? Europa zachodnia, wbrew swej deklarowanej integracji w strukturach Unii Europejskiej, przeżywa obecnie okres osłabienia dawnych tendencji zjednoczeniowych i odradzania się wagi interesów partykularnych. Nie łączy jej przy tym żadna wyrazista jedność ideowa. Nie jest więc ? i chyba w najbliższym czasie nie będzie ? podmiotem żadnej rzeczywiście wspólnej polityki zewnętrznej. Dwa spośród tradycyjnie najsilniejszych państw unijnych ? Niemcy i Francja ? dość entuzjastycznie podchodzą do propozycji politycznego zbliżenia z Rosją, co wzbudza mieszane reakcje wielu innych państw członkowskich Unii Europejskiej. Ten ostatni fakt jest dla nas niewątpliwie ważny.
Po trzecie ? światowa pozycja Stanów Zjednoczonych ulega stopniowemu osłabieniu: słabnie amerykański priorytet gospodarczy, zaangażowania militarne i polityczne na Bliskim Wschodzie przynoszą rezultaty tak wątpliwe, że uderza to w mit niezrównanej potęgi Ameryki, a ostatnio polityka Baracka Obamy wielu obserwatorów dziwi, często rozczarowuje czy niepokoi. Można sądzić, że choć USA pozostaną jeszcze jakiś czas mocarstwem numer jeden na arenie światowej, to pierwszeństwo amerykańskie stanie się coraz bardziej dyskusyjne, a jego autorytet międzynarodowy będzie stopniowo spadał.
Po czwarte ? globalną proporcję sił najbardziej zmienia seria sukcesów ekonomiczno-cywilizacyjnych i wzrost wpływów politycznych wielkich państw azjatyckich. Kapitały i przemysł międzynarodowy szybko przesuwają się – zwłaszcza z Europy – do Azji. Należy spodziewać się, że w najbliższych dekadach za gospodarką przesunie się tam i polityka, co spowoduje stopniową marginalizację tradycyjnie najważniejszej Europy. Drugim zjawiskiem wielkiej wagi jest tocząca się od dziesięciu lat wojna cywilizacji, kultur i systemów wartości międz
y światem zachodnim, głównie amerykańskim, a światem wartości islamskich. W wojnie tej wschodni terroryzm i zachodni interwencjonizm polityczny są tylko zewnętrznymi i najbardziej nagłośnionymi przejawami konfliktu, który w istocie sięga znacznie głębiej ? do fundamentów filozofii człowieka. Głębia i ostrość tego sporu oddalają co najmniej na dwa-trzy pokolenia popularną do niedawna wizję jednej globalnej wioski, żyjącej w daleko posuniętym consensusie. Przez dłuższy czas wioski będą jeszcze co najmniej dwie, a ich mieszkańcy będą się pewnie wzajemnie podejrzewać o rzeczy najgorsze.
Po piąte wreszcie ? na całym tym tle Europa środkowo-wschodnia, mimo dokonującego się w niej gigantycznego postępu ekonomicznego i cywilizacyjnego, przez dłuższy czas pozostanie jeszcze relatywnie słabym partnerem rozgrywek międzynarodowych. Dążenie do dorównania silniejszym państwom Europy zachodniej może hamować gotowość do występowania z inicjatywami własnymi.
Słabością państw tego regionu jest niedostateczna praktyka ich instytucjonalnych struktur politycznych i szczupłość wyrobionych kadr w tej dziedzinie. Ich siłą może stać się natomiast większa determinacja ideowa i dojrzalszy stosunek do podstawowych wyborów politycznych, jaki cechuje zazwyczaj społeczeństwa ciężej doświadczone politycznie. Jest to jednak tylko nadzieja, która spełnić się może, ale nie musi. Mało prawdopodobne wydaje się tu samoistne pojawienie się jakichś ważnych w skali ogólnoeuropejskiej idei czy propozycji działań. Prawdopodobne mogłoby się natomiast okazać podchwycenie podobnych inicjatyw, przychodzących skądinąd. Choćby z silnej Polski.
W tle konfliktów i napięć zauważalnych we współczesnym świecie widzę osobiście wielki rozłam duchowy ludzi, społeczności i kultur współczesnych, rozłam, o którym przyjęte jest milczeć w gabinetach i salonach, a który uwydatnia się w reakcjach mas ludzi prostych w różnych punktach globu. Idzie o rozłam między przekonaniem o absolutnej niezależności bytowej i moralnej człowieka,
a wiarą w tak czy inaczej nazywanego, ale władającego światem i objawiającego mu ostateczne wartości Boga. Człowiek wierzący w Boga żyje w rzeczywistości innej, niż jego niewierzący bliźni, inne są fundamenty jego filozofii, moralności i kultury. Porozumienie tych dwóch może być bardzo szerokie, będzie jednak zawsze płytkie. Dzielącej ich różnicy nie da się, jak sądzę, w pełni przekroczyć. Filozofia nieoganiczonego liberalizmu, leżąca u podstaw Wielkiej Rewolucji Francuskiej, nie da się pogodzić z wiarą w zależność świata i człowieka od Boga. Współczesny świat nie ma na to żadnej przekonywującej rady, a tym bardziej ? gotowych recept politycznych. Nie znaczy to jednak, że problem ten nie istnieje. Owszem ? uwydatnia się na wszystkich kontynentach ? często z ogromną siłą. Czasem rodzi nienawiść, a czasem ? solidarność. Nie udawajmy, że można o nim zapomnieć.
Wróćmy do Polski. Tak w najogólniejszym zarysie widząc współczesną sytuację międzynarodową, oczekiwałbym od polskiej polityki zagranicznej przyjęcia kilku podstawowych zasad działania.
Polska polityka musi po pierwsze być samodzielna w wyznaczaniu swych celów i w dobieraniu środków dla ich realizacji. Jej rzeczywistą racją musi na każdym jej etapie być dobro Polski ? państwa i społeczeństwa. Wszelkie zobowiązania sojusznicze, czy wynikające na przykład z uczestnictwa w Unii Europejskiej, winny być traktowane jako system ułatwień lub przyjętych barier w uprawianiu tej własnej polityki i jako takie maja być uczciwie i lojalnie przestrzegane, natomiast nie mogą być uznane za pretekst do rezygnacji z polskiej samodzielności. Unia Europejska ani żaden inny układ międzynarodowy nie stawia sobie za cel realizacji celów specyficznie polskich i o tę realizację musimy dbać sami, intensywnie domagając się uwzględnienia naszych potrzeb na forum międzynarodowym. Musimy być przygotowani, że nie będzie to łatwe ani przyjemne: w grze interesów lubiani bywają tylko ci uczestnicy, którzy nie zgłaszają własnych żądań i nie stawiają warunków.
Polityka polska, jeśli ma być samodzielna, musi być też aktywna. Nie powinna ograniczać się do reagowania na sytuacje stworzone przez kontrpartnerów, ale sama winna te sytuacje kreować swymi inicjatywami, obliczonymi na pobudzenie aktywności państw innych. W szczególności Unia Europejska na obecnym etapie wymaga, jak się zdaje, szukania nowych form swej obecności na forum światowym. Kreatywność polskiej myśli politycznej na tym polu mogłaby rzeczywiście zwiększyć rolę naszego kraju w polityce światowej i europejskiej.
Wymaga to jednak określonego rozumienia idei europejskiej. Europeizm może być i bywa rozumiany jako ideologia swoistego zbiorowego egoizmu regionalnego, nastawionego na kontynuację tradycyjnego uprzywilejowania mieszkańców tego kontynentu w porównaniu z ludnością reszty świata. W tym rozumieniu europeizm staje się ideologią analogiczną do dawnego nacjonalizmu, różniącą się od niego tylko szerszą bazą terytorialną i ludnościową. Udział w tak rozumianej (choć może inaczej nazywanej) idei wspólnoty europejskiej byłby dla Polski, wolnej od obciążającego balastu tradycji dawnego kolonializmu i wyzysku innych kontynentów, wyborem złym, drogą fałszywą moralnie i politycznie.
Istotnym kapitałem politycznym Polski jest w płaszczyźnie historycznej nasza tradycja udziału w walkach wyzwoleńczych różnych narodów świata, nasz romantyzm polityczny, wykpiwany często w Europie, ale pamiętany i szanowany na innych kontynentach, a w epoce niemal współczesnej ? piękny mit polskiej ?Solidarności? i jej historycznego zwycięstwa. Polska jako ewentualny rzecznik solidarności narodów słabszych, domagających się swoich praw do wolności przed naciskami imperialnymi, miałaby do odegrania kolosalną rolę na skalę globalną. Wymaga to tylko mądrej i odważnej, nie lękającej się drwin, polityki wsparcia tych krajów, które dziś stają przed problemami, jakie nękały nas ćwierć wieku temu.
Fundamentem znaczenia politycznego Polski w świecie przez długi czas nie będzie nasza potęga ekonomiczna: należymy do uboższych państw europejskich i nawet optymiści potwierdzą, że sytuacja ta może poprawiać się jedynie bardzo powoli. Należymy natomiast do społeczeństw wyrazistych kulturalnie, które nie uległy do końca ani dawnym naciskom totalitarnym, ani duchowemu
ogłupieniu przez dyktat rynku. Ta wyrazistość dawnej i współczesnej kultury polskiej, je
j trwały koloryt jest czynnikiem przyciągającym do naszego kraju. Polska polityka zagraniczna powinna aktywnie wykorzystywać ten atut ?innej europejskości? kulturalnej, pociągającej dla tych, którzy czują się obco w bardziej podporządkowanej rynkowi, często agresywnie laickiej i bardzo pewnej swego uprzywilejowania Europie zachodniej.
Wszystkie te możliwości intensyfikacji naszej polityki zagranicznej wydają się dostępne w obecnej sytuacji, nie wymagają szczególnych nakładów, tylko inicjatywy, energii i odporności na złośliwe reakcje z różnych stron. Aktywność polityczna jednego państwa rzadko bywa mile widziana przez inne. W polityce międzynarodowej ma wyraźne zastosowanie wskazówka, ważna także we wszystkich stosunkach międzyludzkich: nie bój się zanadto twych wrogów ? i nie ufaj przesadnie sprzymierzeńcom.
IV. Garść morałów
Czy należy je umieszczać w tym tekście? Ten i ów zarzuci mi moralizowanie. Zgoda, mam taką skłonność. Sądzę jednak, że poważna rozmowa o polityce w wymiarze krajowym, europejskim czy światowym, nie może pominąć problematyki moralnej. Jako historyk nie spotkałem żadnej naprawdę ważnej realizacji dziejowej, która nie miałaby jakiegoś ? pozytywnego lub negatywnego ? moralnego sensu. A osobiście przeżyłem baśń, w której moralny zapał garstki zapaleńców, zarażając najpierw parę, a potem paręset tysięcy innych zwykłych i bezbronnych ludzi, doprowadził do bezkrwawego obalenia totalitarnego systemu, któremu nie umieli dać rady politycy całego szeregu mocarstw. Zdarzyło się to w sierpniu 1980 roku w Gdańsku, Szczecinie, Jastrzębiu… Po tym doświadczeniu nikt mi nie wytłumaczy, że miejsca na moralność w polityce nie ma. Mówcie to komu innemu.
W Polsce zresztą ostatnio często wspominamy o wartościach, które chcielibyśmy odnaleźć w życiu publicznym. Polski spór o wartości toczy się najczęściej w trzech płaszczyznach: między tradycjonalistami a zwolennikami nowoczesności, między romantykami a pragmatykami i ? najboleśniejszy – między tymi, którzy w czasach PRL-u musieli zdawać trudne egzaminy politycznej moralności i rozmaicie się z nich wywiązali. Każdej z tych spraw chcę poświęcić po parę słów.
Tradycji moralnie przejmujących mamy w Polsce zatrzęsienie. Można je wspominać bardzo długo i niektórzy czynią to przy wielu okazjach. Inni z tego dla kontrastu drwią. Twierdzą, że trzeba o tym bagażu zapomnieć, ale sami nie potrafią przestać o nim mówić i zachowują się jak zbuntowane kilkunastolatki. Wydaje mi się, że w sporze tym po obu stronach więcej jest emocji, niż sensu. Trzeba zgodzić się, że przeszłość może nas czegoś o realizacji wartości nauczyć, ale też, że dawnych przykładów nie da się mechanicznie powtórzyć w czasach, które zadają nam pytania nowe i inne.
Bez myślenia, wychodzącego od starych doświadczeń, ale przekraczającego dawną tradycję i idącego dalej ku nowoczesności, nie zdołamy na te pytania odpowiedzieć.
Romantyka pytałbym, jak radzi sobie z kwestią skutecznej realizacji swych idei i czego poza wzdychaniem umie dokonać; pragmatykowi zaleciłbym refleksję, na kiedy odkłada realizację tego, z czego dziś rezygnuje. Pytanie następne byłoby trudniejsze: jaką wartość w swym pragmatyzmie definitywnie poświęca i czy pomyślał, co przez ten wybór traci. Tu także spokojne myślenie o realiach zmniejsza ostrość sporu. Preferowany przeze mnie romantyzm nie musi oznaczać ucieczki od rzeczywistości, ale raczej odwagę w dziele jej zmieniania.
Historia najnowsza udowadnia nam, że w życiu publicznym należy je cenić i na nich budować. Nie każdy był postawiony wobec konieczności podjęcia decyzji: tak czy nie, ryzykuję swym bezpieczeństwem, czy podejmuję służbę dla opresora. Wielu z nas musiało jednak tę decyzję podjąć, bywało to psychologicznie trudne, bo boi się każdy sam. Każda konkretna sytuacja była trochę inna i do ocen moralnych śpieszyć się nikomu nie radzę. Pewne czyny zostały jednak dokonane, często za pieniądze, a ich skutki okazały się krzywdzące dla innych. Zatajanie prawdy o takich faktach jest pomnażaniem tej krzywdy, a spokój budowany na utrwalonym kłamstwie jest zawsze pozorny. Prosta sprawiedliwość wymaga powiedzenia prawdy, a więc i przeprowadzenia możliwie najdokładniejszej lustracji. Dla wielu starych dziś ludzi okaże się ona bolesna, ale tylko w ten sposób można oczyścić atmosferę naszego życia publicznego, raz na zawsze uwolnić nasze życie publiczne od zmory ?haków? i udowodnić, że osobista przyzwoitość w czasach trudnych ma swoją trwałą wartość. Taka nauka polskiemu społeczeństwu przyda się na przyszłość. Nikt nie daje
gwarancji, że odtąd zawsze będzie już w życiu publicznym łatwo.
V. Moja kartka wyborcza
Wyobrażenia o Polsce, do której idę, można byłoby kontynuować jeszcze długo ? mówić o rzeczach, które są mi życiowo czy zawodowo bliskie, o przyszłej drodze polskiej inteligencji i jej dylematach, o fascynujących, trudnych ale twórczych przemianach polskiej wsi, o ciągle nie domyślanej do końca kwestii losu i dorobku polskiej dwudziestowiecznej emigracji politycznej i polskości blisko dwudziestu milionów Polaków żyjących poza krajem. Pora jednak wyciągać wnioski z tego, o czym powiedziałem już wcześniej.
Były one dla mnie jednoznaczne od dawna. Będąc przez całe życie człowiekiem bezpartyjnym, zachowałem ten status i współcześnie. Obserwując – ze świadomie wybranego dystansu – bieg polskich spraw politycznych, już przed kilku laty uznałem, że najbliżej tego programu Polski, do której dążę, są koncepcje i działania znanych mi od 1980 roku braci Lecha i Jarosława Kaczyńskich. W konsekwencji w poprzednich wyborach prezydenckich głosowałem na Lecha Kaczyńskiego. Minione od tego czasu lata udowodniły mi, że nie popełniłem błędu. Jego kadencja, trudna przede wszystkim ze względu na wyjątkowe nagromadzenie wrogości jego przeciwników politycznych i swoisty koncert nienawiści ze strony większości mediów, wypełniona była efektywną pracą polityczną, w moim przekonaniu bardzo wartościową dla Polski wewnętrznie, a może przede wszystkim ? w przestrzeni polityki międzynarodowej. Były to działania mądre, godne i odważne.
Przed dwoma miesiącami było dla mnie jasne, że będę głosował za prezydenturą Lecha Kaczyńskiego na drugą kadencję jego służby.
Zapytany wtedy o szczegółową motywację tego stanowiska, mógłbym uzasadnić je dokładnie tymi tezami, jakie dziś zawarłem w powyższych uwagach. W tym sensie cała treść tego rozważania odbija mój sposób myślenia sprzed tego, co stało się 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem.
Dziś jednak trzeba powiedzieć o sytuacji więcej i mocniej, bardziej kategorycznie.
Nie wiem, co naprawdę wydarzyło się pod Smoleńskiem. Nie wiem, choć w dwa miesiące po tamtym wydarzeniu powinienem wiedzieć. Pełna i adekwatna do rangi tej tragedii informacja została przed polskim społeczeństwem zasłonięta, zatajona. Zatajona ? z jakiego powodu? Co i dlaczego w tej sprawie ma pozostać czyimś sekretem?
Wiem za to parę rzeczy innych. Pamiętam, jak niechętnie wyjazd prezydenta RP do Katynia był traktowany zarówno przez władze rosyjskie, jak i przez polski rząd. Niechęć rosyjska była tu zrozumiała: postać Lecha Kaczyńskiego od dawna była Rosjanom solą w oku. Niechęci polskiego rządu komentować nie będę. Tu znów wiem za mało. Z uzgodnionej z władzami rosyjskimi inicjatywy rządu doszo w końcu do wyjazdów dwóch, wyznaczonych na daty różne, przy czym tylko ten pierwszy ? wyjazd premiera ? otrzymał rangę i oprawę oficjalną. Wyjazd prezydenta potraktowany został jako wizyta prywatna, co oczywiście zredukowało także stosowane w takich przypadkach nadzwyczajne środki bezpieczeństwa.
Nastąpiła katastrofa. Zginęła Para prezydencka i blisko stuosobowa grupa wybitnych polskich patriotów. Odsuwając na stronę dławiący nas wciąż żal, trzeba obiektywnie stwierdzić, że zdarzenie to było bardzo ważne dla polityki polskiej, wschodnio-europejskiej i ? oczywiście ? rosyjskiej. Odejście Lecha Kaczyńskiego zakwestionowało kontynuację samodzielnej i odważnej polityki polskiej, osłabiło ogromnie tok współdziałania politycznego krajów Europy środkowo-wschodniej, stojących wobec zagrożenia odradzającym się imperializmem rosyjskim ? i przez to samo znacząco ułatwiło dalszą politykę Rosji. Odszedł ktoś, kto własną indywidualną postawą i wypowiedziami potrafił przysporzyć jej imperializmowi dużo kłopotów i utrudnień.
W tej sytuacji prowadzenie śledztwa po katastrofie, a więc i formułowanie wyjściowej interpretacji tego wydarzenia, pozostawione zostało ? moim zdaniem kuriozalnie ? stronie rosyjskiej, czyli dosłownie temu, ?cui prodest?. Stało to się za całkowitą zgodą rządu polskiego, tłumaczącego taką decyzję stosowaniem się do prawa międzynarodowego. Wadliwość interpretacji tego prawa ujawniła się po parudziesięciu niezwykle ważnych dla przebiegu śledztwa godzinach, nie zmieniło to niczego w trybie dalszych działań. Zabrakło inicjatywy rządu polskiego.
Premier polski złożył natomiast od razu publiczną deklarację pełnego i bezwarunkowego zaufania do wszelkich działań śledczych strony rosyjskiej, dając jej tym samym – w imieniu całej Polski ? oficjalną carte blanche. Jeśli deklarację tę traktować, jako wyraz jego rzeczywistej opinii, to przyznam się, że nie wiem, jakie wydarzenia z dziejów stosunków polsko-rosyjskich podyktowały mu to zaufanie i nie wiem, ilu Polaków taką opinię podziela. Jeśli natomiast był to jedynie konwencjonalny gest, to zyskiwał na nim tylko rosyjski rząd Władimira Putina, a na pewno nie sprawa polska. Mówiąc z pozycji obywatela i podatnika, sądzę, że nocny stróż, spotykając na strzeżonym przez siebie terenie obcego przechodnia, powinien sprawdzić jego zachowanie, nie zaś kierować się tylko swym generalnym zaufaniem do ludzi. Nie za to płacą mu ci, którzy go do roboty najęli.
Przebieg dwumiesięcznego już śledztwa ? na ile cokolwiek o nim w Polsce wiemy ? budzi szereg pytań i wątpliwości, czy wszystko toczy się normalnie. Przypomnę to, o czym wiemy już od dawna: dziwne podanie fałszywej godziny katastrofy, zastanawiający stopień zniszczenia samolotu, spadającego z minimalnej wysokości, niedostateczne zabezpieczenie śladów materialnych zderzenia z ziemią, natychmiastowe wejście niwelującego takie ślady ciężkiego sprzętu drogowego na teren zajścia, niedopuszczenie ekipy polskich specjalistów -archeologów do przeprowadzenia tam wykopków, mogących cokolwiek odkryć, zatrzymanie w rosyjskich rękach czarnych skrzynek z rozbitego samolotu, długie korowody z przekazaniem do Polski choćby kopii istniejących tam zapisów, irytacja z powodu ujawnienia części stenogramów polskiej opinii publicznej ? lista tych faktów wydłuża się z każdym dniem i obejmuje sprawy coraz bardziej bulwersujące. Wniosek nasuwa się prosty: sekrety w tej sprawie są i ? jak zwracają na to naszą uwagę także rosyjscy opozycjoniści ? są one w ręku rządu Putina.
Powiem otwarcie: nie dziwi mnie w tym wszystkim zachowanie rosyjskich władz. Nie dlatego, bym próbował je jakoś usprawiedliwiać. Po prostu pracując od lat nad historią Europy Wschodniej i badając liczne przykłady metody imperialnych działań polityki rosyjskiej na różnych jej etapach, przestałem się czemukolwiek w tym zakresie dziwić. Wiem, z kim mamy do czynienia.
Zdumiewa mnie natomiast i oburza zachowanie rządowej strony polskiej ? wobec Rosji i wobec społeczeństwa polskiego.
Najpierw – wobec Rosji. Pisałem wcześniej o niebezpieczeństwie polskiej polityki potulnej. Cachy takiej właśnie potulności uderzają w całym zachowaniu polskiego rządu wobec sprawy smoleńskiej. Podstawowym zmartwieniem pozostaje to, żeby choćby niewczesnym pytaniem o cokolwiek nie urazić strony rosyjskiej, nie rozminąć się z jej aktualnymi intencjami, nie naruszyć jej nieskazitelnej opinii na płaszczyźnie międzynarodowej. Prawdą historyczną ma stać się to, co zadeklaruje rząd rosyjski. Takie zachowanie i ten niepokój, by własną inicjatywą nie przysporzyć jakiegokolwiek kłopotu Rosji, to dobrowolne przyjmowanie ? w imieniu nie tylko własnym, ale w imieniu Polski ? statusu rosyjskiego satelity. Wiem, że to zarzut straszny, ale narzuca mi się on nieodparcie.
Po wtóre ? wobec społeczeństwa polskiego. O
dnoszę wrażenie, że powszechność i głębia żałoby narodowej po śmierci prezydenckiej Pary i pozostałych ofiar katastrofy smoleńskiej zaskoczyła i wręcz zaniepokoiła aktualny obóz rządzący. Próbowano kwestionować zasadność pochowania Pary prezydenckiej na Wawelu. Obserwowaliśmy tendencję do wyciszania w mediach świadectw zbiorowego smutku i wyrazów przywiązania do wartości patriotycznych, kojarzonych z osobami ofiar. Głosy, domagające się poinformowania społeczeństwa o wydarzeniach, związanych z podróżą prezydenta do Katynia i pytania i wątpliwości, dotyczące możliwych przyczyn katastrofy,
budziły irytację władz i kwalifikowane były pogardliwie jako przejawy ?spiskowej teorii dziejów? W odpowiedzi na to warto zresztą zapytać, czym jest podyktowane wykluczenie hipotezy o ?spiskowej – być może ? praktyce? tego fragmentu dziejów, przed jakimkolwiek zbadaniem okoliczności katastrofy: ślepotą, czy celowym zamykaniem oczu na kłopotliwe fakty. Wreszcie ? wiele daje do myślenia gorączkowy pośpiech i styl, w jakim pełniący czasowo obowiązki prezydenta marszałek sejmu, a skądinąd jeden z kandydatów na ten urząd w czekających nas wyborach, wkraczał w swoje chwilowe ? jak dotąd – role. Dokonywane natychmiastowo zmiany personalne na stanowiskach, które mogły poczekać kilka tygodni na obsadzenie przez przyszłego prezydenta i pośpiesznie podpisywane projekty nowych ustaw, które wcześniej nie zyskały aprobaty Lecha Kaczyńskiego, dowodzą chęci daleko idącego odejścia od dotychczasowej koncepcji kierowania państwem polskim. Idee i działania dotychczasowego prezydenta mają być więc przez nową władzę porzucone, a przez społeczeństwo ? zapomniane.
Otóż taki ? i w ten sposób wprowadzany ? projekt polityczny obecnego marszałka sejmu budzi szeroki opór społeczny. Opór ten konsoliduje się wokół osoby brata zmarłego pod Smoleńskiem prezydenta i współautora jego koncepcji Polski suwerennej, uczciwej i solidarnej ? wokół Jarosława Kaczyńskiego. To dzieło ma być kontynuowane. Będzie kontynuowane mocą postawy ideowej społeczeństwa, które nie pogodzi się z władzą ludzi, zastanawiająco gotowych do postępowania za politycznym dyktatem, płynącym spoza naszego kraju. Będzie kontynuowane nawet wtedy, jeśli w najbliższych dniach nasz kandydat w wyborach prezydenckich, Jarosław Kaczyński, nie osiągnie zwycięstwa. Idea Polski, do której dążyliśmy od dziesiątków lat i chcemy dążyć nadal, jest silniejsza i trwalsza od planów naszych przeciwników politycznych.
Dziś mamy jednak szansę ponownego podjęcia jej realizacji nie tylko jako szeroki ruch społeczny, ale też jako całe państwo ? razem z jego nowym prezydentem, współautorem i kontynuatorem linii programowej jego brata, ś.p. Lecha Kaczyńskiego. Dlatego oddajemy głos na prezydenta – Jarosława Kaczyńskiego. Dlatego przynajmniej czynię tak ja.
Bohdan Cywiński
Przerośl ? na Suwalszczyźnie, 9 czerwca 2010 roku.
—