Zamieszanie wokół książki młodego historyka Pawła Zyzaka „Lech Wałęsa – idea i historia” zostało wykorzystane przez postkomunistów i PO jako pretekst do przypuszczenia bezpardonowego ataku na Instytut Pamięci Narodowej i jego prezesa Janusza Kurtykę.
Po raz kolejny się okazało, że w państwie rządzonym przez ekipę Donalda Tuska są „równi” i „równiejsi”. Na byłych prezydentów Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego nie można powiedzieć złego słowa, a jeśli opinie o tym, że jeden i drugi może się „pochwalić” przeszłością agenturalną mają umocowanie w faktach – tym gorzej dla faktów. Nie wolno obrażać „legendy Solidarności”, to jest pisać o Wałęsie inaczej aniżeli pozwala Ministerstwo Prawdy ; wolno natomiast wspomnianemu „bohaterowi” obrażać Annę Walentynowicz, Krzysztofa Wyszkowskiego, czy słuchaczy Radia Maryja. Dodajmy – przy pełnej akceptacji mediów, w których po dosłownym spostponowaniu Krzysztofa Wyszkowskiego przez naszego „dżentelmena” nie było jakoś słychać głosów oburzenia.
Solą w oku jest więc odkrywający nie zawsze wygodną prawdę Instytut Pamięci Narodowej i prezes Kurtyka, który w jednym z wywiadów powiedział, że Kwaśniewski to TW „Alek” i ściągnął na siebie istne gromy. Mimo iż jedynie przypomniał, że Kwaśniewski był tajnym współpracownikiem SB, bo sprawa jest znana od dawna, a IPN w maju opublikuje tylko materiały ostatecznie to potwierdzające. O agenturalności Kwaśniewskiego publicznie z trybuny sejmowej mówił już w czasie rządów AWS ówczesny szef UOP Janusz Pałubicki. Wyroki sądu lustracyjnego, które nie uznały za kłamcę lustracyjnego tak Wałęsy, jak Kwaśniewskiego nie mogą być traktowane jak jakieś nie przymierzając dogmaty, gdyż w obu przypadkach nie uwzględniono wielu dokumentów złożonych przez Rzecznika Interesu Publicznego Bogusława Nizieńskiego.
IPN odkłamuje nasze dzieje, obala mity na temat dyżurnych „autorytetów”, nie dziwmy się zatem, że front obrony agentów, dla którego Instytut jest zagrożeniem, chce go zniszczyć za wszelką cenę. Premier Tusk zapowiedział już nowelizację ustawy o IPN, jako że ten ujawniając między innymi prawdę o przeszłości Lecha Wałęsy „podważa polskie interesy, niszcząc wielką narodową legendę, jaką jest Solidarność, zryw sierpniowy i Lech Wałęsa jako personalny symbol tej legendy”. Premier – zupełnie jak Lech Wałęsa przypisujący sobie obalenie komunizmu w pojedynkę – zapomniał dodać, że to dziesięć milionów Polaków tworzyło Solidarność i że to tym ludziom, często nieznanym bohaterom, zawdzięczamy odzyskanie wolności.
Wałęsa jest i będzie broniony przez „salon” do upadłego, bo jest dziś frontowi antylustracyjnemu bardzo potrzebny. Toteż o byłym prezydencie nie wolno pisać, że poszedł na współpracę z bezpieką, czy przypominać w jego biografii, jak to zrobił Paweł Zyzak, faktów z życia prywatnego, które nie pasują do medialnego obrazu „legendy Solidarności”. Lech Wałęsa z wpiętym w klapę wizerunkiem Matki Boskiej to przecież wzorowy katolik! A taki nie może mieć nic wstydliwego na swoim koncie.
24-letni świeżo upieczony adept historii, jako że dokonał kolejnego odbrązowienia mitu Wałęsy, to popełnił myślozbrodnię, za którą nie wiedzieć czemu oberwało się jeszcze IPN-owi, który z wydaniem publikacji Zyzaka przez krakowskie „Arcana” nie ma nic wspólnego.
Mamy jednak dziś inny etap historyczny, w którym do przeprowadzenia reesbekizacji Polski były prezydent - jako rzekoma ofiara nienawiści „Kaczorów” i Kurtyki – jest jak znalazł. W takim np. 1990 roku obowiązywała zupełnie inna mądrość etapu. Jak przypomniał ostatnio na łamach tygodnika „Nasza Polska” Piotr Jakucki „Wyborcza” oraz skupione wokół niej środowiska w kampanii prezydenckiej poparły wtedy Tadeusza Mazowieckiego , a na ówczesnym szefie Solidarności nie zostawiały suchej nitki; robiono z niego ciemniaka, antysemitę, antyinteligenckiego półgłówka. Ewa Milewicz, „legenda” publicystyki podziemnej, jednak jakoś wtedy nie protestowała i nic nie zwracała… A dziś? Co za metamorfoza! Milewicz oddała Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski przyznany jej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego – na znak protestu przeciwko nadaniu tego samego odznaczenia przez głowę państwa historykom IPN, to jest tym, którzy „zszargali dobre imię” TW „Bolka”. No ale, jak stwierdził Ryszard Bugaj, „wrażliwość moralna Ewy Milewicz jest selektywna”. Jak całego zresztą chyba tego towarzystwa, które świetnie wyczuwa z której strony wieje wiatr, i co za tym idzie prawdę traktuje wybiórczo.
-Uwierzyłem przyjaciołom Żydom, a oni mnie zrobili w konia. A tyle razy ostrzegano, bym się z Żydami nie zadawał, bym się nimi nie otaczał i nie korzystał z ich rad- mówił Wałęsa o środowisku „Gazety Wyborczej” na początku lat 90. A w sierpniu 1990 roku, jak przypomina w „Naszej Polsce” Piotr Jakucki, w kompletne osłupienie wprowadził opinię publiczną na Zachodzie, domagając się ujawnienia posłów i ministrów żydowskiego pochodzenia.
Rzecz ciekawa, że środowisko Michnika i spółki nie wypomina dziś Lechowi Wałęsie antysemityzmu. Nikomu nie śniło się jednak wtedy, tuż po 1989 roku, że przerwany zostanie błogostan tajnych współpracowników i ich mocodawców, że runą mity o „bohaterstwie” postaci życia politycznego, że okaże się iż wielu z nich było zwykłymi donosicielami, a więc bardzo małymi ludźmi. Nikt się tego nie spodziewał! Przecież z obaleniem rządu Jana Olszewskiego, pierwszego który podjął próbę oczyszczenia życia publicznego z agentury, poszło jak po maśle. Pech chciał, że parę lat później w 2000 roku rozpoczął działalność IPN.
-Polacy mają prawo do władzy, która nie ma zamiaru narzucać, kontrolować każdego fragmentu ich życia- zapewniał Donald Tusk w swoim exposé. Jak się mają te słowa do planowanego przez PO zamachu na IPN, czy niedawnej próby naruszenia przez panią minister Kudrycką autonomii Uniwersytetu Jagiellońskiego, z którego to kuriozalnego pomysłu na szczęście się wycofała?
Julia M. Jaskólska