Czy wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka nie jest przyzwoleniem na to, że w mediach można lżyć do woli?
W Polsce można lżyć do woli! – to wniosek z ostatniego kontrowersyjnego wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie orzeczenia polskich sądów o naruszenie dóbr osobistych, jaki tygodnikowi „Angora” wytoczyła rodzina wicemarszałka Sejmu Andrzeja Kerna. Europejska „nieomylna” Temida jest zdania, że polskie sądy nie miały racji, bo mamy wolność wypowiedzi, a ś.p. Andrzej Kern był osobą publiczną i wszelkie insynuacje w sprawie „porwania jego córki” nie są wcale takowymi, bo media mają prawo „uciekać się do pewnego stopnia przesady, prowokacji lub surowości”. Teraz państwo polskie musi zapłacić wydawcy „Angory” 12 tys. euro zadośćuczynienia. Sprawiedliwość? Patrząc wstecz na sprawę sprzed kilku miesięcy i przyznanie racji oraz odszkodowania za odmowę aborcji Alicji Tysiąc można mieć poważne wątpliwości… I zacząć się zastanawiać kto takie wyroki wydaje?
– Państwo polskie naruszyło prawo do wolności wypowiedzi – orzekł dwa dni temu Europejski Trybunał Praw Człowieka. Chodzi o uprowadzenie w 1992 roku córki mecenasa Andrzeja Kerna (ówczesnego wicemarszałka Sejmu). W wywiadzie opublikowanym w sierpniu 1992 r. w tygodniku "Angora" adwokat Gąsiorów (sprawców – wykonawców uprowadzenia) Michał Plisecki stwierdził m.in. że w całej sprawie Kern nadużył swego stanowiska i że jest "kłamcą", bo dostarczył mediom "fałszych informacji". Kernowie wytoczyli za to proces o naruszenie dóbr osobistych wydawcy tygodnika "Angora" Mirosławowi Kulisiowi. W dwóch instancjach w Łodzi, a następnie w Sądzie Najwyższym przyznano im rację. Sądy uznały, że publikacja nie służyła interesowi publicznemu i nakazały wydawcy tygodnika przeproszenie Kernów i wypłatę kilku tysięcy złotych zadośćuczynienia.
Europejski Trybunał Praw Człowieka nie podzielił opinii polskich sądów, że publikacja nie służyła "uzasadnionemu interesowi publicznemu" i naruszyła prywatność rodziny Kernów. Przyznając jednocześnie, że w tygodniku użyto nieeleganckiego i prowokacyjnego języka. Trybunał orzekł, że nie był to "osobisty atak" na Kerna, a celem publikacji nie była obraza ani poniżenie wicemarszałka , jak uznały polskie sądy. Według Trybunału, nie można zatem uznać, by publikacja "wykraczała poza to, co jest dopuszczalne w publicznej debacie". Trybunał podkreślił, że granice dopuszczalnej krytyki są szersze wobec osób pełniące ważne funkcje publiczne, a media mają prawo "uciekać się do pewnego stopnia przesady, prowokacji lub surowości".
Czyż takie właśnie wyroki powinien wydawać trybunał broniący praw człowieka? Czy to nie jest przyzwolenie na to, że w mediach można wszystko – niesłusznego posądzania i niszczenie ludzi nie wyłączając? Bo przecież i tak nic nam nie grozi…
Andrzej Kern nie może już zabrać głosu w tej sprawie. Można jednak przywołać jego wypowiedzi choćby sprzed niespełna półtora roku. – Wiedziałem o tym od dawna, że to co dzieje się wokół mojej osoby nie jest przypadkiem tylko zaplanowaną akcją. Przez wiele lat szukałem odpowiedzi na pytanie kto tym wszystkim kierował. Może kiedyś się dowiem. – mówił wtedy – Teraz wiem tylko na pewno, że brały w tym udział SLD i ówczesna Unia Demokratyczna. (…) W pewnym momencie wszystkie drobne wydarzenia, incydenty poprzedzające porwanie mojej córki zaczęły składać się w całość. Atak medialny na mnie zapoczątkowała „Gazeta Wyborcza”, potem była „Trybuna”, „Polityka” i tygodnik „Nie”. Wszystko w bardzo krótkim czasie. A w Łodzi do tego dołączył tygodnik „Angora””
Dlaczego tak się działo? Zdaniem Andrzeja Kerna i jego bliskich współpracowników powód był jeden – Jesienią 1989 roku zaczęliśmy w grupie posłów prawicowych pracować nad projektem prof. Wiesława Chrzanowskiego na temat przejęcia przez skarb państwa majątku byłej PZPR. Przewodniczyłem tym pracom. Na jedno z posiedzeń komisji zadzwonił premier Mazowiecki prosząc byśmy wstrzymali prace, bo rząd powoła własną komisję która to wszystko zrobi. Do mnie osobiście zwrócił się Adam Michnik mówiąc – „Po co się tym zajmujecie. To trzeba bez rozgłosu i szumu załatwić”. Ostatecznie zgodziłem się na to, by rząd załatwił tą sprawę, ale pod warunkiem comiesięcznych sprawozdań. Komisja sprawiedliwości, której byłem wiceprzewodniczącym podjęła taki dezyderat. Jednak swoich prac nie przerwaliśmy. Po dwóch miesiącach okazało się, ze komisja rządowa rozdysponowała tym majątkiem tak, że 5% trzeba było oddać komunistom. Komisja sprawiedliwości przyjęła uchwalę, że to bezprawne, bo to nie jest majątek sejmu, ale społeczeństwa. I nie wolno go rozdawać partii, która do takiego stanu doprowadziła Polskę. Ostatecznie uchwala została przyjęta przez Sejm nieznaczną przewagą głosów. To wywołało wściekłość komunistycznego betonu. Zaczęły się pogróżki, anonimy, telefony. W czasie prac nad ustawą wykryliśmy masę wręcz łobuzerskich posunięć. Sprzedawano za bezcen ziemię, sporządzano akty notarialne zmuszając do tego notariuszy. A przecież formalnie PZPR nie miało nawet osobowości prawnej. Trafiliśmy na pierwsze przypadki rozkradania. Najbardziej denerwująca była sytuacja, gdy choć prace mojej komisji trwały, pan Miller sprzedawał wszystkie budynki KC – a rząd Mazowieckiego na to wcale nie reagował.
Andrzej Kern zajmował także zdecydowane stanowisko w sprawach dekomunizacji i lustracji. Atak na niego był atakiem wymierzonym w jego rodzinę.
Dorota Tataranowicz