Kiedy skończył się obowiązek wdzięczności wobec Stanów Zjednoczonych za odbudowę powojennych Niemiec i zaprowadzenie w tym kraju demokracji, lewica, ale nie tylko, odetchnęła z ulgą i przystąpiła do atakowania Ameryki, nazywając ją światowym policjantem, tygrysem imperializmu i agresorem. Nie mówiąc o innych wadach, które u siebie są niezauważalne, te zaś w USA kolą w oczy poprawnych politycznie Europejczyków, z Niemcami na czele. Można się wreszcie odegrać na Ameryce, bo wiadomo, że nic tak nie irytuje jak konieczność okazania wdzięczności za dobro, które ktoś okazał. Jeśli zaś chodzi o inne narody, to należą one do niższej kategorii niż Niemcy i tylko Rosji nie okazuje się u naszych sąsiadów pogardy i lekceważenia. Nie tylko z powodu niepohamowanej sympatii, ale zwyczajnie ze strachu. Niemcy lubią tych, których muszą się bać. Lanie pod Stalingradem i marsz Armii Czerwonej na Berlin przestraszyły Niemców do tego stopnia, że jeszcze dziś trzęsą się ze strachu na samą myśl o możliwej powtórce z historii.
Rüttgers, wyrażając się z pogardą o Rumunach, chciał zaprotestować przeciwko przeniesieniu produkcji fińskiej firmy Nokia z Bochum do Rumunii. Co oznacza zwolnienie z pracy blisko 3000 osób. Wystąpił w obronie klasy robotniczej, czy jak się ona teraz nazywa. Swoim wystąpieniem upiekł dwie pieczenie naraz. Zadowolił niemieckiego drobnomieszczanina i zatroszczył się o bezrobotnych, na dodatek z winy zagranicy.
Przemówienie kanclerz Merkel na Westerplatte było w porządku i chyba najlepsze ze wszystkich wypowiedzi różnych premierów. Wywołało ono entuzjazm wśród polskich polityków i komentatorów. Nie odzwierciedlało ono jednak opinii społeczeństwa niemieckiego na temat wybuchu drugiej wojny światowej, a zwłaszcza jej początku. Czołowe gazety niemieckie poświęciły obchodom 70. rocznicy napaści Niemców na Polskę dużo miejsca. Nie zabrakło nawet reportażu o zbombardowaniu Wielunia. Moją uwagę zwróciło jednak potraktowanie przez niektórych niemieckich publicystów wydarzeń z początku września jako przygotowania do wojny. Jak widać w niemieckiej mentalności tkwi wciąż przeświadczenie, że napaść na Polskę była tylko preludium do prawdziwych działań wojennych na wschodzie. Czyli, że Blitzkrieg to był „pikuś” w porównaniu z tym, czego armia niemiecka miała dokonać na świecie.
Przed tygodniem pisałam o żądaniu, jakie wysunęła przewodnicząca Związku Wypędzonych pod adresem władz niemieckich. Domaga się ona mianowicie, żeby wszystkie osoby urodzone na ziemiach zachodnich i północnych do roku 1990, to jest to podpisania traktatu dwa plus cztery, miały wpisane do dokumentów miejsce urodzenia – Niemcy. Pomysł ten wielce się spodobał władzom Wolnego Państwa Bawarii. Ministerstwo spraw wewnętrznych tego landu nie zamierza respektować ustaleń z Poczdamu z 1945 roku i wydało oświadczenie, zgodnie z którym Niemcy, którzy urodzili się na dawnych terenach wschodnich, mają prawo do tego, aby ich miejscem urodzenia nie była zagranica. Akt ten nie ma żadnego znaczenia prawnego, ale propagandowe i owszem.
Należę do tych publicystów, którzy apelują o poważne traktowania rozmaitych prowokacji niemieckich przeciwko Polsce i o patrzenie Niemcom na ręce. Naiwnością jest przekonanie, że skoro należymy wraz z RFN do tych samych organizacji międzynarodowych, możemy spać spokojnie. Otóż niekoniecznie. Grozi nam dominacja polityki niemieckiej w Unii Europejskiej, ponieważ jest to w coraz mniejszym stopniu polityka spójna z resztą Europy, a w coraz większym z własnym interesem narodowym. Do pokonania czy zmarginalizowania jakiegoś narodu niekoniecznie potrzebna jest wojna. Wystarczy sprzymierzenie się z najsilniejszymi w UE i z Rosją, żeby taki naród, konkretnie polski, został odcięty od wszelkich wpływów na poczynania Berlina, Moskwy czy Paryża.
Grozi nam jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Jednym z kandydatów na stanowisko szefa dyplomacji unijnej jest nie kto jak tylko obecny wicekanclerz, socjaldemokrata Frank-Walter Steinmeier, człowiek Gerharda Schrödera, który z kolei jest człowiekiem Gazpromu, znany ze swego rusofilstwa i bliskich związków z Kremlem. Obawiam się, że Steinmeier otrzyma to stanowisko, gdyż jego szanse na wygranie wyborów do Bundestagu są minimalne. Zaś jego kontrkandydaci mało znani. Polska powinna zablokować tę kandydaturę, ze względu na własne bezpieczeństwo, chociażby energetyczne. Ale czy to zrobi? Bardzo wątpię.
Krystyna Grzybowska
Gazeta Polska, 9.09.2009